piątek, 11 września 2020

Taco Hemingway - Europa

No cóż, sam nie sądziłem, że kiedykolwiek pojawi się tutaj rapowa płyta. Ale życie bywa przewrotne, a ja od roku jestem wielkim fanem Taco Hemingwaya. I właśnie ten jegomość wypuścił niedawno aż dwie nowe płyty - „Jarmark” i „Europę”. A nie ma lepszej okazji do napisania o jednym ze swoich ulubionych artystów niż niedawna premiera jego muzyki. Dlatego dzisiaj weźmiemy na warsztat tę drugą pozycję. 

Dlaczego akurat „Europę”? Bo uważam, że jest zdecydowanie lepsza. Przede wszystkim jest bardzo spójna pod względem brzmienia i przez to nabiera niepowtarzalnego klimatu. Ten potęgowany jest przez „dzienniki”, powoli tłumaczące myśl stojącą za powstaniem albumu. Jedyny utwór, który się pod tym względem wyróżnia to „Ortalion”, ale jemu możemy to łatwo wybaczyć. To najbardziej „nośna” piosenka na albumie, a do tego posiada naprawdę niezłą końcówkę z saksofonem. Pozostając nadal w temacie brzmienia, należy mocno pochwalić twórców beatów. Jak to mówią raperzy - no jest sztos. A jak wjeżdża Lanek to już w ogóle nie ma czego zbierać. Naprawdę polecam przesłuchać „Luxembourg” oraz „Na Paryskie Getto Pada Deszcz” (ciekawostka – wokalnie udziela się tutaj Borucci, jeden z producentów). Zdecydowanie najlepsze utwory na płycie.



Jeśli chodzi o gości, to jestem bardzo zaskoczony zwrotką Bedoesa. Powiem szczerze, że „NIEPŁACZĘPONOTREDAME” od Quebonafide (gdzie Bedi również się udzielał) totalnie mi się nie podobało, bo zdecydowanie starano się zawrzeć zbyt wiele emocji w zwykłym refrenie. Dlatego trochę obawiałem się, że jego sposób rapowania będzie pasował do stylu Taco jak pięść do nosa. A tu niespodzianka, bo w tytułowej „Europie” Bedoes odnalazł się idealnie. Bez niepotrzebnej ekspresji, na spokojnie. Na pewno będę często wracał do tego numeru. A co z innymi gośćmi? OKI wypadł świetnie, Szpaku też spoko, choć fanem jego twórczości nie jestem. Borucci nawinął bardzo ładne zwrotki, ale o „Na Paryskie Getto Pada Deszcz” już wspominałem.  

To teraz pogadajmy o tekstach. Czytałem wcześniej kilka recenzji i po prostu boli mnie tysięczne porównanie do „Trójkąta Warszawskiego” i to gadanie w stylu „bo kiedyś było lepiej”. Być może ja na to inaczej patrzę, bo zaczynałem swoją przygodę z Taco od „Szprycera”, ale uważam że nie było lepiej. Było inaczej. Wydaje mi się, że raper teraz przykłada większą wagę do melodii i brzmienia niż na początku swojej kariery. Dlatego porównywanie dwóch odmiennych od siebie albumów nie ma najmniejszego sensu. Szczególnie, że twórczość Hemingwaya zauważalnie zmieniała się na przestrzeni lat. Czy przez to teksty stały się gorsze? Możliwe, ale to nie znaczy że na tym albumie artysta śpiewa (czy tam rapuje) o niczym. To nadal mądry przekaz. Mamy tutaj przestrogę przed narkotykami czy sławą, a także przed wieczną pogonią za sukcesem. Do tego dodajmy osobiste przeżycia Filipa oraz spinające wszystko dzienniki. W ten sposób prezentuje nam się dopracowana całość, na którą nie jestem w stanie narzekać. Może wydźwięk całości jest depresyjny, ale na koniec ukazuje nam się jakaś iskierka nadziei, że ta cała zaprezentowana nam przygoda może mieć jednak dobre zakończenie.



Od dnia premiery katuję ten album niemal codziennie. Niektóre zwrotki już znam na pamięć, a moi sąsiedzi zapewne zaczynają mnie nienawidzić, ponieważ uczę się śpiewać „Ortalion” z pamięci (choć „śpiewać” to za dużo powiedziane). Jeśli wy też chcecie spędzić miłe chwile z naprawdę dobrą muzyką, to polecam z całego serca. Nawet jeśli jesteście fanami rocka, to i tak możliwe że ten album wam podejdzie. Bo są tutaj po prostu dobre piosenki. Ba! One są rewelacyjne.

PS Brawa za okładkę, jest cudowna i cudownie nawiązuje do treści płyty.

PPS W jednej recenzji ktoś się nawet Bedoesa czepiał za niezbyt udany tekst. Tylko, że moim zdaniem siła Bedoesa leży w totalnie innym miejscu. Polecam przesłuchać „Vogue” i zobaczyć jak bardzo przebojowy jest to utwór. Refren po prostu wgryza się w głowę i nie chce z niej wyjść.

sobota, 11 kwietnia 2020

Behemoth - I Loved You At Your Darkest

Osobiście uważam, że kierunek obrany przez zespół na "The Satanist" był strzałem w dziesiątkę. Lekkie złagodzenie brzmienia czy uzupełnienie całości o wpływy rockowe dało nam jeden z najlepszych metalowych albumów w minionym dziesięcioleciu. Czy "I Loved You At Your Darkest" stanęło na wysokości zadania i utrzymało poziom swojego poprzednika? Zapraszam do przeczytania recenzji.


Zacznijmy od tytułu, bo ten znacznie wyróżnia się na tle pozostałych dzieł Behemotha. Wcześniejsze wydawnictwa sygnowane były dość prostymi hasłami. Można tutaj wymienić nie tylko wspominany "The Satanist", ale również "Evangelion" czy jeszcze wcześniejszy "The Apostasy".Tym razem mamy coś nie tylko dłuższego, ale znacznie bardziej wyrafinowanego. Tytuł jest nawiązaniem do biblijnego Listu do Rzymian. Prawdopodobnie chodzi tutaj o fragment "Otóż Bóg w tym okazuje swą miłość względem nas, że gdy byliśmy jeszcze grzesznikami, [sprawił iż] umarł za nas Chrystus". Dzięki temu dostajemy już na starcie pole do interpretacji. Sam Nergal (będący wokalistą zespołu) tłumaczy to w ten sposób, że "I Loved You At Your Darkest" odnosi się do ciemnej strony natury ludzkiej. Do tej złej cząstki w każdym z nas, którą powinniśmy zaakceptować. Jeśli zaś zapomnimy na chwilę o słowach Nergala i weźmiemy pod uwagę samą Biblię, to myślę, że można to rozumieć w inny sposób. W końcu Bóg ukazał swoją dobroć dopiero wtedy, kiedy ludzie byli tego najmniej warci. 


A co w samej muzyce? Przede wszystkim - dużo nowości. Dość powiedzieć, że Nergal dosłownie zaśpiewał w niektórych kawałkach. Zrobił to w odpowiednio posępny i dopasowany do całości sposób, jednak ciężko zaprzeczyć że jest to poważna zmiana w twórczości tego zespołu. Najlepszym przykładem jest "Bartzabel" (inspirowany twórczością znanego okultysty, Aleistera Crowleya) w którym brutalność ładnie łączy się z czystym śpiewem w refrenie. Należy wymienić również "Sabbath Mater", choć tutaj uderzają w nas przede wszystkim oczywiste wpływy rockowe. Takie wrażenie wywołuje w nas nie tylko ponownie zaśpiewany refren, ale m.in. także występująca tutaj gitarowa solówka. Za to "Ecclesia Diabolica Catholica" raczy nas w swym zakończeniu dźwiękami gitary akustycznej. Z kolei w "God = Dog" usłyszymy dziecięcy chór, a zamykająca album "Coagvla" to przede wszystkim popis występującej tutaj orkiestry pod dyrekcją Jana Stokłosy. Nie można więc zaprzeczyć, że zespół wydał bardzo urozmaiconą płytę. I ta różnorodność naprawdę tutaj działa. 


Na koniec chciałbym wspomnieć o elemencie, który mnie dosłownie zachwycił. Dużą część książeczki dołączanej do płyty stanowią fotografie Sylwii Makris. Nawiązują one do religijnych obrazów i w swym założeniu mają jak najbardziej je przypominać. Efekt jest wręcz powalający, ponieważ zdjęcia faktycznie wyglądają jak malowane dzieła sztuki. Polecam sprawdzić, chociażby na Instagramie należącym do wyżej wymienionej Pani.

Adam "Nergal" Darski stwierdził w jednym z wywiadów, że nie chce by omawiany album został jedną z wielu metalowych płyt, które wyszły w 2018 roku. Myślę, że to niemożliwe. Behemoth stworzył kolejną wyjątkową pozycję, którą każdy fan ciężkich brzmień powinien znać. 

W tekście posiłkowałem się Biblią oraz dwoma wywiadami - jeden z nich ukazał się w Teraz Rocku (nr 11/2018), drugi znajduje się na Youtube i został przeprowadzony przez Interię ("Jedenasta płyta Behemotha -cały wywiad z grupą Behemoth"). Wypowiedź o znaczeniu tytułu płyty można znaleźć również w filmiku "Anywhere.pl - Adam Nergal Darski wywiad cz. I".

czwartek, 5 września 2019

Thirty Seconds To Mars - America


Chyba nikt nie spodziewał się po Thirty Seconds To Mars powrotu do rockowego grania. Mimo wszystko, ostatnia płyta to duże zaskoczenie. Co innego powolne odchodzenie od rockowych korzeni, a co innego przerzucenie się na komercyjny pop. Nie powinno więc dziwić, że album zebrał mieszane opinie. Czy jednak jest aż tak źle?

Należy na wstępie zaznaczyć, że mimo plastikowego brzmienia i ograniczenia roli gitar do minimum, trafiają się tutaj piosenki całkowicie „marsowe”. Takie „Dangerous Night” mogłoby z powodzeniem trafić na poprzedni krążek. Jest umieszczony w duchu „City of Angels” czy „Bright Lights”, co powoduje że jest również tak samo przebojowe. To nic oryginalnego, ale przyjemnie się tego słucha. Jeśli już porównujemy do „Love Lust Faith + Dreams” to „Monolith” przypomina znajdujące się tam instrumentalne kawałki. Jest bardzo klimatyczny i trochę szkoda, że to jedyny tego typu utwór na „America”. Rekompensuje to trochę „Rider”, gdzie symfoniczne brzmienia połączono z wokalem Jareda. Tworzy to udane zakończenie.


A jak wygląda reszta płyty? Przede wszystkim należy zaznaczyć, ze nie taki diabeł straszny jak go malują. Byłem negatywnie nastawiony po „Walk On Water”, które zostało wybrane na pierwszy singiel. Odstraszało tam wszystko – przez produkcję i zmieniony przez różnorakie efekty wokal, po nudny tekst (ile razy można śpiewać o tym samym?), aż po sam pomysł na piosenkę (znowu te okrzyki). Jednak po połączeniu jej z innymi kompozycjami nie wypada ona źle. Bo nie można „Walk On Water” odmówić dwóch rzeczy. Po pierwsze – jest to bardzo pozytywna piosenka. A po drugie - łatwo wpada w ucho, a dzięki temu można się do niej szybko przekonać. Miło zaskoczyły mnie „Love Is Madness” z gościnnym udziałem Halsey (żeński wokal dodał temu utworowi odpowiedniego uroku) i najbardziej elektroniczny „Hail to the Victor” (dość powiedzieć, że w refrenie głos Jareda schodzi na dalszy plan). „Dawn Will Rise” jest z kolei bardzo spokojny, choć nadal utrzymany w tym popowo – elektronicznym klimacie. Warto wymienić również „Remedy”, bo śpiewa w nim nie Jared, a jego brat Shannon. To również, obok inspirowanego muzyką The Police „Rescue Me”, utwór oparty na gitarze.  


Na koniec należy dodać, że większość argumentów przeciwko tej płycie nie wzięła się znikąd. Całość jest popowa do granic możliwości. Jednak jeśli komuś taki kierunek w muzyce Thirty Seconds To Mars nie przeszkadza, to powinien bawić się całkiem dobrze. To muzyka bardzo komercyjna, ale również bardzo nośna. Jeśli jednak uważasz, że zespół najlepsze płyty stworzył na początku swojej kariery – trzymaj się z daleka.

wtorek, 18 lipca 2017

Slipknot - All Hope Is Gone

Na swoim ostatnim albumie pt. ".5: The Gray Chapter" Slipknot powrócił do bardziej brudnego i mniej przebojowego grania. Bo choć to ostatnie słowo w połączeniu z tym zespołem nadal brzmi dziwnie, to jednak nie można zaprzeczyć, że dwie poprzednie płyty były bardziej "wygładzone", a tym samym - łatwiejsze w odbiorze. Czy to źle? W żadnym wypadku. Dlatego dzisiaj omówimy właśnie jedno z tych dzieł, czyli "All Hope Is Gone".

Zaznaczmy już na samym początku, że to oblicze Slipknota również ma w sobie wiele agresji, o czym świadczy sam utwór tytułowy. Żadnych czystych wokali, samo wydzieranie się i ciężki atak ze strony gitar i perkusji. To za mało? "This Cold Black" to chyba jedna z najbrutalniejszych kompozycji Slipknota w ogóle. A  jest jeszcze otwierająca (nie licząc intra) "Gematria (The Killing Name)", która funduje nam mocny początek albumu. Do najłagodniejszych nie należy również "Wherein Lies Continues", choć tam już pojawia się czysty wokal i to w dużych ilościach. Jeśli więc ktoś oczekuje po prostu metalowej nawalanki to otrzyma kilka numerów, które powinny spełnić jego oczekiwania. 


Więcej otrzymają jednak ci, którzy otwarci są na różnego rodzaju eksperymenty ze strony zespołu. Nie trudno ukryć, że "All Hope Is Gone" idzie mocno śladami swojego poprzednika i całe granie tu zawarte jest przesiąknięte duchem "nowego" Slipknota. Najbardziej odzwierciedlają to kompozycje takie jak "Sulfur", czy "Psychosocial". Owszem, jest ciężko (a w tym drugim numerze to miejscami nawet bardzo ciężko), jednak oba kawałki charakteryzują mocno rockowe refreny, które na swój sposób są właśnie przebojowe. Idźmy dalej - "Dead Memories" pokazuje, że Corey Taylor jest rewelacyjnym wręcz wokalistą. To utwór klimatyczny i w całości zaśpiewany. Pisząc dosadniej - nie ma tam miejsca na krzyki, czy growl. Podobnie prezentuje się "Gehenna", choć ten kawałek jest już zdecydowanie bardziej metalowy. Na płycie dostępna jest nawet jedna ballada, czyli "Snuff". Ta kojarzy mi się z dokonaniami Stone Sour, czyli innym projektem Coreya Taylora. Czy taka kompozycja jest tutaj potrzebna? Tak, ponieważ (mimo tej całej ""hitowości") omawiany album to nadal Slipknot i potrzeba czegoś spokojnego, by przez chwilę ochłonąć.


Podsumowując - uważam, że "All Hope Is Gone" to udana płyta. Na "Vol.3: (The Subliminal Verses)" zespół udał się w nieznane rejony i wyszedł z tego obronną ręką, a "All Hope Is Gone" udowadnia, że to nie był przypadek. I choć minęło prawie 9 lat od jej premiery to nie można powiedzieć, by choć trochę się zestarzała. Polecam. 

wtorek, 20 czerwca 2017

Nine Inch Nails - Not The Actual Events

Od grudniowej premiery „Not The Actual Events” minęło już trochę czasu. Można więc z całą pewnością stwierdzić, że każdy zainteresowany zapoznał się już z pięcioma nowymi utworami. To jednak nie jest powód, by nie napisać czegoś o tym wydawnictwie. W końcu Nine Inch Nails to nie byle kto.

 Przyznam, że „Hesitation Marks” (czyli poprzedni album) nie był do końca tym, czego oczekiwałem od Trenta Reznora. Nie zaprzeczam, że to dobra płyta, ale w mojej ocenie - zbyt spokojna. Dlatego zawsze bardziej odpowiadała mi „The Slip”. Album ten stawiał na brzmienie gitar, choć coś łagodnego również się tam znalazło. Gdy więc pod koniec zeszłego roku usłyszałem „Burning Bright (Field on Fire)” byłem po prostu zadowolony. Choć również trochę oszołomiony, bo kompozycja nie jest łatwa w odbiorze. Nie należy jednak uznawać tego za wadę. Umieszczono ją w duchu tych mocniejszych dokonań Nine Inch Nails (jak „The Slip” właśnie). Podobnie jest z otwierającym (i zarazem najkrótszym na nowym wydawnictwie) „Branches/ Bones”. I dlatego to właśnie ta dwójka najbardziej przypadła mi do gustu.
Na drugim miejscu stawiam „The Idea of You”. Utwór najpierw buduje klimat (m.in. za pomocą gitar i głosu Reznora), a dopiero potem wprowadza mocne uderzenie. Jeśli zaś chodzi o „Dear World,” oraz „She's Gone Away” to nie jestem do nich przekonany. Ten pierwszy najbardziej pasuje do „Hesitation Marks”. Reznor na tle elektronicznego podkładu praktycznie recytuje słowa, by później przejść w śpiew. Ciekawy pomysł, ale w praktyce jest to bardziej męczące, niż ekscytujące. Trochę inaczej wygląda sprawa z „She's Gone Away”. Tutaj jest już bardziej gitarowo, a Trent czasami podnosi głos do krzyku. Gdyby było krócej, byłoby świetnie. Sześć minut to trochę za dużo - utwór nie jest przecież aż tak rozbudowany.

Od czasu premiery przesłuchałem ten minialbum kilka razy. Z recenzją zwlekałem głównie przez dwa wyżej wymienione utwory. Choć nie znalazłem w nich niczego specjalnego, to z resztą sprawa wygląda zupełnie inaczej. „Branches/ Bones”, The Idea of You” oraz „Burning Bright (Field on Fire)” to naprawdę dobre numery. Nie tak dobre jak te z „Broken”, ale obok najlepszych z takiego „With Teeth” można je postawić.

Tekst ten ukazał się w czerwcowym numerze Misz - Maszu studenckiego. Zachęcam do obejrzenia czasopisma, które znajduje się w tym miejscu: http://idi.ujk.edu.pl/czasopisma/misz_masz_4.pdf.

sobota, 29 kwietnia 2017

Korn - The Path of Totality

Mam strasznie duży problem z tą płytą. Przyznam, że często do niej wracam, bo zawiera bardzo dobre kawałki. Z drugiej strony ciężko nie przyznać racji osobom, które za tym tytułem nie przepadają. Bo trzeba postawić sprawę jasno - "The Path of Totality" to zwykły średniak. Korn miał wielkie plany. Połączenie dubstepu z rockową muzyką miało stworzyć nowy gatunek. I być może tak się stało, ale chyba nie tego po nich oczekiwano. 


Pomysł, choć bardzo kontrowersyjny, mógł się udać. Dobrym przykładem na poparcie tej teorii jest "Get Up!" nagrany razem ze Skrillexem. Są gitary? Są. Jest elektronika? Oczywiście, że jest. A wszystko to podane w odpowiednich proporcjach. Każdy słyszy, że to Korn, a "łamany" mostek oraz obecność dubstepu pokazują, że Skrillex również miał tu dużo do powiedzenia. "Narcissistic Cannibal" jest już inny, bo mocno stawia na melodyjność (ten refren!), ale nadal trzyma wysoki poziom. Dlatego szkoda, że cały album już się tak dobrze nie prezentuje. Jest po prostu... różnie. Chyba najgorszym utworem z całej jedenastki jest "Let's Go!". Ratuje go tylko partia gitary basowej w środku. I to wyłącznie dlatego, że tego instrumentu praktycznie na reszcie albumu nie ma. Jeśli chodzi o refren to nie oferuje on niczego ciekawego, a w dodatku jest okropnie zaśpiewany. Zwrotka prezentuje się tylko trochę lepiej, a całość dobija zbyt prosty tekst. Bardziej atrakcyjnie wypada "Kill Mercy Within", ale tutaj mamy przykład zaprzepaszczonego potencjału. Wszystko dobrze się zaczyna, ale później znowu słychać brak pomysłu na refren. W tym kawałku pojawia się również problem, który dotyka praktycznie każdego innego utworu z tej płyty- coś jest nie tak z mostkiem. Jest po prostu wepchnięty na siłę, mało rozbudowany (w wymienionym kawałku to krótki motyw zagrany na gitarze, plus klawisze). "Burn The Obedient" z kolei cierpi przez swoją długość (trwa dokładnie 2 minuty i 38 sekund) i z tego powodu każdy motyw w nim zawarty jest zbyt krótki i nie ma szans na interesujące rozwinięcie.


Otwierający "Chaos Lives In Everything" jest naprawdę w porządku, ale boli taka mała obecność gitar (można by je trochę podgłośnić, bo one gdzieś tam są). Jednak mimo wszystko i tak stawiam ten utwór na równi z "Get Up!" i "Narcissistic Cannibal". Kto wie, może gdyby wszystkie kawałki nagrano razem ze Skrillexem, byłby to naprawdę przełomowy album (stworzono z nim właśnie te trzy utwory, w jednym z nich obecny jest również Kill The Noise). Choć taki "Bleeding Out" w niczym im nie ustępuje. W końcu pojawiają się naprawdę ciężkie gitary, mamy tutaj również elektroniczne dudy. Znakomite zamknięcie albumu, jeden z tych kawałków na które nie mam zamiaru narzekać. Z kolei "Sanctuary", który po kilkukrotnym przesłuchaniu może nudzić, posiada dobre zakończenie, z krzyczącym Jonathanem w tle. Miło się słucha również "My Wall", choć tutaj jakieś wady także się znajdą (w tym oczywiście za mało rozbudowany mostek).

Wersja rozszerzona albumu zawiera dwa dodatkowe utwory, czyli "Fuels The Comedy" i "Tension" I dlatego jeśli ktoś chciałby kupić sobie tę płytę, to polecam zainwestować właśnie w to wydanie. Szczególnie "Tension" jest warty uwagi. Mimo tego, że jest to praktycznie kawałek Jonathana Davisa (oraz wybranych producentów), to jednak posiada więcej mocy niż połowa utworów tutaj zawartych, m.in. słyszymy jak wokalista śpiewa scatem. 


Pod koniec przyznam, że mimo wszystko podoba mi się ta płyta. Pewnie dlatego, że po prostu lubię Korna. Ten zespół zawsze będzie miał u mnie taryfę ulgową, zawsze chętnie będę do niego wracał. Jednak, tak jak napisałem we wstępie, nie mam zamiaru udawać, że wszystko z tym albumem jest "ok". Nie jest. Dlatego można go polecić tylko najwierniejszym fanom zespołu. Reszta niech sobie go przesłucha na Spotify. Pieniądze lepiej wydać na kolejny w ich dorobku, "The Paradigm Shift", bo "The Path of Totality" was do Korna na pewno nie przekona. 

piątek, 24 lutego 2017

Sepultura - Machine Messiah

Do poprzednich recenzji wybrałem zespoły, które znam i słucham od lat. Jednak w przypadku Sepultury moja przygoda z ich muzyką zaczęła się od dwóch ostatnich albumów z Maxem Cavalerą... i na tym się też skończyła. Opinia wielu fanów do dzisiaj pozostaje jednogłośna - „Roots” to ich ostatnia udana płyta. Dlatego też nie sądziłem, że „Machine Messiah” będzie dobrym albumem. Ale na szczęście się myliłem.

Już pierwsza piosenka pokazuje, że Sepultura potrafi zaskoczyć słuchacza. Utwór tytułowy rozpoczyna się czystym wokalem. Derrick Green cicho wyśpiewuje słowa, by zaraz zaatakować krzykiem. Mocy dodaje ciekawy motyw gitary, który jest nastawiony bardziej na budowanie klimatu, niż metalowy cios. Zachwyca również jeden z singli, czyli „Phantom Self”. Andreas Kisser (będacy gitarzystą zespołu) przyznał, że utwór ten zawiera nie tylko brazylijską muzykę, ale także skrzypki w wykonaniu tunezyjskiej grupy The Myriad Orchestra. Dodam, że to nie jedyny atut – refren jest zadziwiająco chwytliwy. Jednak bez obaw – to nadal brzmi ciężko!
Jeśli miałbym wyróżnić te najlepsze kompozycje to na pewno na mojej liście znalazłoby się „Vandals Nest”. Choć zaczyna się jak typowy utwór tej „nowej” Sepultury, to później znów wchodzi czysty wokal. Niezły jest także „Iceberg Dances”, czyli kompozycja instrumentalna. Jeśli jednak ktoś szuka więcej agresji to „I Am The Enemy” powinno spełnić swoje zadanie – jest krótko, a zarazem brutalnie. W „Sworn Oath” na wstępie wita nas za to prawdziwie heavymetalowy riff.
Niestety, nie mogło obyć się bez wad. Niektóre utwory (mimo tego, że nie można im tak naprawdę nic zarzucić) nie zapadają w pamięć. Przykładem - „Alethea” oraz „Silent Violence”. Niby wszystko jest dobrze, ale jednak i jednemu i drugiemu tytułowi czegoś brakuje. Czegoś, co przykułoby uwagę na dłużej.
Na koniec tylko dodam, że warto dać szansę tej płycie. Słychać, że Sepultura nadal sobie radzi – „Machine Messiah” to po prostu kawał porządnego grania. Nie tak dobrego jak kiedyś, ale nadal wartego uwagi. Polecam.


Recenzja ukazała się w trzecim numerze Misz-Maszu studenckiego. Link do czasopisma znajduje się tutaj.