Chyba
nikt nie spodziewał się po Thirty Seconds To Mars powrotu do
rockowego grania. Mimo wszystko,
ostatnia płyta to duże zaskoczenie. Co innego powolne odchodzenie
od rockowych korzeni, a co innego przerzucenie się na komercyjny
pop. Nie powinno więc dziwić, że album zebrał mieszane opinie.
Czy jednak jest aż tak źle?
Należy
na wstępie zaznaczyć, że mimo plastikowego brzmienia i ograniczenia
roli gitar do minimum, trafiają się tutaj piosenki całkowicie
„marsowe”. Takie „Dangerous Night” mogłoby z powodzeniem
trafić na poprzedni krążek. Jest umieszczony w duchu „City of
Angels” czy „Bright Lights”, co powoduje że jest również tak
samo przebojowe. To nic oryginalnego, ale przyjemnie się tego
słucha. Jeśli już porównujemy do „Love Lust Faith + Dreams”
to „Monolith” przypomina znajdujące się tam instrumentalne
kawałki. Jest bardzo klimatyczny i trochę szkoda, że to jedyny
tego typu utwór na „America”. Rekompensuje to trochę „Rider”,
gdzie symfoniczne brzmienia połączono z wokalem Jareda. Tworzy to
udane zakończenie.
A jak
wygląda reszta płyty? Przede wszystkim należy zaznaczyć, ze nie
taki diabeł straszny jak go malują. Byłem negatywnie nastawiony po
„Walk On Water”, które zostało wybrane na pierwszy singiel.
Odstraszało tam wszystko – przez produkcję i zmieniony przez
różnorakie efekty wokal, po nudny tekst (ile razy można śpiewać
o tym samym?), aż po sam pomysł na piosenkę (znowu te okrzyki).
Jednak po połączeniu jej z innymi kompozycjami nie wypada ona źle.
Bo nie można „Walk On Water” odmówić dwóch rzeczy. Po
pierwsze – jest to bardzo pozytywna piosenka. A po drugie - łatwo
wpada w ucho, a dzięki temu można się do niej szybko przekonać.
Miło zaskoczyły mnie „Love Is Madness” z gościnnym udziałem
Halsey (żeński wokal dodał temu utworowi odpowiedniego uroku) i
najbardziej elektroniczny „Hail to the Victor” (dość
powiedzieć, że w refrenie głos Jareda schodzi na dalszy plan).
„Dawn Will Rise” jest z kolei bardzo spokojny, choć nadal
utrzymany w tym popowo – elektronicznym klimacie. Warto wymienić
również „Remedy”, bo śpiewa w nim nie Jared, a jego brat
Shannon. To również, obok inspirowanego muzyką The Police „Rescue
Me”, utwór oparty na gitarze.
Na
koniec należy dodać, że większość argumentów przeciwko tej
płycie nie wzięła się znikąd. Całość jest popowa do granic
możliwości. Jednak jeśli komuś taki kierunek w muzyce Thirty
Seconds To Mars nie przeszkadza, to powinien bawić się całkiem
dobrze. To muzyka bardzo komercyjna, ale również bardzo nośna.
Jeśli jednak uważasz, że zespół najlepsze płyty stworzył na
początku swojej kariery – trzymaj się z daleka.