czwartek, 26 listopada 2015

Flyleaf - Memento Mori

Zauważyłem, że zabieram się głównie za wydawnictwa udane. A przecież nie o to w tym wszystkim chodzi, prawda? Także dzisiaj czas na coś innego. Mam tu na myśli płytę, która na pewno nie jest dobra, ale znajdzie się na niej coś odstającego od reszty. A więc... czas na "Memento Mori".
Dlaczego już na wstępie zaznaczyłem, że nie oceniam zbyt pozytywnie tego albumu? Otóż większość piosenek jest zbyt spokojnych – sprawiają wrażenie radiowych przebojów. Nie wyróżniają się też niczym szczególnym i przez to trudno je zapamiętać. Jest dosłownie jeden wyjątek od tej reguły. „Arise” jest ciekawszy od reszty. Traci jednak na tym, że jego gorsi poprzednicy są utrzymani w zbliżonym jemu klimacie, więc gdy już dochodzimy do tej piosenki to nie za bardzo mamy ochotę na kolejny łagodny kawałek. Jednak największy błąd popełniają kompozycje, które miały szansę na stanie się czymś więcej niż zwykłym średniakiem. Najbardziej widać to w „Swept Away” gdzie zwrotka odpowiednio buduje napięcie, a potem... dostajemy nie za bardzo wyszukany refren. To bardzo razi, ponieważ tylko jeden element jest odpowiedzialny za zepsucie całości. Mniejszy grzech popełnia „In The Dark”, który stoi na przyzwoitym poziomie, jednak brakuje mu czegoś co mogłoby naprawdę zachwycić.
Trochę mamy tych minusów, jednak przed porażką ratują ten album dosłownie cztery kompozycje. Większość z nich (ponieważ aż trzy) została umieszczona pod rząd na samym początku. Już w „Beautiful Bride” słychać atut nie do końca wykorzystany na tej płycie - wokal Lacey Mosley jest bardzo miły dla ucha, a jednocześnie pasuje do bardziej żywiołowych kompozycji, takich jak ta. Oczywiście nadaje się również do tego bardziej stonowanego oblicza, ale tutaj słyszymy jak bardzo utalentowaną jest wokalistką. Ale to nie tylko jej sprawka, że te kompozycje oceniam wyżej. Mniej przynudzania, a więcej energii wyszło całości na dobre. Szczególnie słychać to w „The Kind”. Coś naprawdę genialnego – niezła melodia, pełen emocji śpiew... to musiało zadziałać. Dlaczego nie udało się zrobić takich cudów z resztą? Tego nie wiem. Aha, i prawie bym zapomniał o „Melting”. Choć to tylko przerywnik, to jednak pozwala przez kilka sekund odpocząć od wylewającej się z głośników nudy. No ale tego nawet nie mam zamiaru uznawać za piosenkę.

Polecam przesłuchać tylko te utwory, które poleciłem. Resztą nie warto zawracać sobie głowy. Starczyło pomysłów tylko na cztery, pięć kompozycji, a przyznacie, że to trochę za mało. Już lepiej sięgnąć po „New Horizons”. Tam mamy wszystko co najlepsze w Flyleaf, tutaj nie za bardzo.



  

czwartek, 12 listopada 2015

Thin Lizzy - Thunder and Lightning

Nie zastanawiałem się długo nad wyborem tego albumu. Myślałem już od jakiegoś czasu, by umieścić tutaj coś o Thin Lizzy. A dlaczego akurat ta płyta? Ponieważ ten zespół poznałem między innymi przez cover „Cold Sweat” (mowa o wykonaniu Megadeth z albumu „Super Collider”). Spodobał mi się, więc przesłuchałem całą płytę z której oryginał pochodzi. Innym powodem mojej decyzji jest to, że z pozostałych albumów znam tylko kilka utworów, więc głupotą byłoby opisywanie czegoś o czym ma się prawie zerowe pojęcie. No to jak już wszystko wiadomo, to czas przejść do muzyki.
Tak się jakoś złożyło, że prawie wszystkie najlepsze utwory zostały umieszczone w pierwszej połowie płyty. Do szóstego numeru mamy do czynienia z czymś naprawdę udanym. Tytułowa i zarazem otwierająca kompozycja zachwyca niezłą melodią i chwytliwym refrenem. Podobnie można napisać o „ This Is The One”. Z kolei „The Sun Goes Down” urzeka nas spokojnym klimatem i wpasowującą się w całość solówką na gitarze. Jednak jeśli chodzi o ten ostatni element to prym tutaj wiedzie, wspominany już na wstępie, „Cold Sweat”. To co wyprawiają w nim gitarzyści po prostu musi robić wrażenie. Szczególnie właśnie solo jest tutaj czymś wybitnym. Niestety dalej nie jest aż tak dobrze jak być powinno. „Someday She Is Going To Hit Back”, „ Baby, Please Don't Go” oraz „Bad Habits” odstają od reszty. Są niezłe, ale czuć, że poziom się obniżył. Takie wrażenie potęguje również ułożenie utworów na albumie. Wymienione kompozycje następują po tych lepszych i dodatkowo tracą przez to na wartości. Jednak to w żadnym wypadku nie są złe piosenki. Problem w tym, że powinny dorównywać reszcie.
Sytuacja wraca do normy przy „Heart Attack”. Ponownie zespół pokazuje najwyższą formę i w wielkim stylu zamyka cały album. Pochwalić należy tutaj głównie pomysł na wokal. A szczególnie za wprowadzenie w kilku miejscach chórków, które tylko wzmocniły przekaz.

To udane dzieło ma do zaoferowania bardzo wiele. Niech ten mały spadek jakości was nie zrazi. Album warto odsłuchać od początku do końca. Może nawet nie będzie wam tutaj nic przeszkadzało? Jest przecież szansa, że będziecie mieć inne zdanie. Ale żeby się tego dowiedzieć, to trzeba przesłuchać. Pewnie większość już się za to zabrała zanim się urodziłem, ale hej! Ja zapoznałem się z „Thunder and Lightning” dopiero dwa lata temu, więc ktoś taki jak ja na pewno istnieje. 

niedziela, 1 listopada 2015

Slash feat. Myles Kennedy & The Conspirators

Do tego albumu przekonałem się, gdy byłem na urodzinach u mojego znajomego. Wybierałem akurat płytę, którą za chwilę miałem umieścić w odtwarzaczu i tak jakoś wyszło, że przykuł on moją uwagę. Gdy słuchałem go u siebie nawet mi się spodobał, więc wydawało się to dobrym wyborem. W dodatku inne płyty, które leżały na tej samej półce, już dawno mi się przejadły, więc nie pozostało mi nic innego jak włączyć właśnie „Apocalyptic Love”. Nie wiem czemu, ale do dzisiaj za pierwszą i główną zaletę uważam to ciepłe brzmienie, jakie wtedy wydobyło się z głośników. Na moim sprzęcie tego praktycznie nie słychać, ale już resztę atutów można jak najbardziej dostrzec.
Całość jest bardzo pozytywna. Nie ma tu miejsca na jakieś smutne kawałki, na krążku zawarto stuprocentowy czad. Od pierwszego do ostatniego utworu słyszymy całkowicie rockowe numery. Bez żadnego przynudzania, w każdym coś się dzieje. Mamy tu spokojniejsze momenty (głównie chodzi tu o „Far and Away”), ale nie powodują one, że muzyka traci na mocy. Wręcz przeciwnie, są potrzebnym urozmaiceniem. Bez nich krążek w pewnej chwili zacząłby nudzić. Na odpowiedni odbiór wpływa także liczba utworów. Wszystko kończy się we właściwym momencie, nie pozostawiając żadnego uczucia niedosytu. Nie mamy  też ochoty, by przy ostatnich numerach po prostu go wyłączyć, co jest głównym grzechem jego następcy, „World On Fire”. A jeśli komuś mało, zawsze może kupić rozszerzoną edycję płyty, na której znalazły się dwie dodatkowe kompozycje. Sam nawet do tego zachęcam, bo „Carolina” oraz „Crazy Life” nie ustępują pozostałej trzynastce.
Recenzja byłaby niepełna, gdybym nie pochwalił Mylesa Kennedy’ego. Bardzo cieszę się, że od tego albumu Slash zdecydował się na zatrudnienie jednego wokalisty. Problemem poprzedniczki była ilość piosenkarzy, przez co słuchało się tylko tych numerów, w których występował nasz ulubiony jegomość. Tutaj zdecydowano się na jedną osobę i w dodatku bardzo uzdolnioną. Aż mi głupio, że ja o tym panu nie słyszałem przed wydaniem „Apokaliptycznej Miłości”. Jego głos jest naprawdę genialny. Wystarczy posłuchać „Not For Me”. Co ja piszę! Wystarczy posłuchać jakiegokolwiek utworu, by tak stwierdzić.
O tym, że sam Slash spisał się znakomicie nie trzeba wspominać, to się rozumie samo przez siebie. Ale nie można przecież zapomnieć, że za powstanie tego albumu odpowiedzialne są cztery osoby – Todd Kerns oraz Brent Fitz należą do pozostałej dwójki. Fakt, że większość zwraca na nich najmniejszą uwagę. Jednak posłuchajmy choćby perkusji - przecież tutaj odwalono kawał porządnej roboty.
To już jest klasyka. Jest to też dowód dla tych, którzy cały czas twierdzą, że kiedyś muzyka była lepsza. Otóż dzisiaj również powstają niezwykłe albumy. Być może jest ich mniej jak kiedyś, ale to żaden problem. Przez to ich wartość jest jeszcze większa. Zresztą, zapoznajcie się z tym dziełem i sami przekonajcie się, czy moje słowa są prawdziwe.