Zauważyłem,
że zabieram się głównie za wydawnictwa udane. A przecież nie o
to w tym wszystkim chodzi, prawda? Także dzisiaj czas na coś
innego. Mam tu na myśli płytę, która na pewno nie jest dobra, ale znajdzie się na niej coś odstającego od reszty. A więc... czas na "Memento Mori".
Dlaczego już na wstępie zaznaczyłem, że nie oceniam zbyt pozytywnie tego albumu? Otóż większość piosenek jest zbyt
spokojnych – sprawiają wrażenie radiowych przebojów. Nie
wyróżniają się też niczym szczególnym i przez to trudno je
zapamiętać. Jest dosłownie jeden wyjątek od tej reguły. „Arise”
jest ciekawszy od reszty. Traci jednak na tym, że jego gorsi
poprzednicy są utrzymani w zbliżonym jemu klimacie, więc gdy już
dochodzimy do tej piosenki to nie za bardzo mamy ochotę na kolejny
łagodny kawałek. Jednak największy błąd popełniają kompozycje,
które miały szansę na stanie się czymś więcej niż zwykłym
średniakiem. Najbardziej widać to w „Swept Away” gdzie zwrotka
odpowiednio buduje napięcie, a potem... dostajemy nie za bardzo
wyszukany refren. To bardzo razi, ponieważ tylko jeden element jest
odpowiedzialny za zepsucie całości. Mniejszy grzech popełnia „In
The Dark”, który stoi na przyzwoitym poziomie, jednak brakuje mu
czegoś co mogłoby naprawdę zachwycić.
Trochę mamy tych minusów, jednak przed porażką ratują ten album dosłownie cztery kompozycje. Większość z nich (ponieważ
aż trzy) została umieszczona pod rząd na samym początku. Już w
„Beautiful Bride” słychać atut nie do końca wykorzystany na
tej płycie - wokal Lacey Mosley jest bardzo miły dla ucha, a
jednocześnie pasuje do bardziej żywiołowych kompozycji, takich jak
ta. Oczywiście nadaje się również do tego bardziej stonowanego
oblicza, ale tutaj słyszymy jak bardzo utalentowaną jest wokalistką.
Ale to nie tylko jej sprawka, że te kompozycje oceniam wyżej. Mniej
przynudzania, a więcej energii wyszło całości na dobre. Szczególnie
słychać to w „The Kind”. Coś naprawdę genialnego – niezła
melodia, pełen emocji śpiew... to musiało zadziałać. Dlaczego
nie udało się zrobić takich cudów z resztą? Tego nie wiem. Aha,
i prawie bym zapomniał o „Melting”. Choć to tylko przerywnik,
to jednak pozwala przez kilka sekund odpocząć od wylewającej się
z głośników nudy. No ale tego nawet nie mam zamiaru uznawać za
piosenkę.
Polecam przesłuchać tylko te utwory, które poleciłem. Resztą nie
warto zawracać sobie głowy. Starczyło pomysłów tylko na cztery,
pięć kompozycji, a przyznacie, że to trochę za mało. Już lepiej
sięgnąć po „New Horizons”. Tam mamy wszystko co najlepsze w
Flyleaf, tutaj nie za bardzo.