czwartek, 26 listopada 2015

Flyleaf - Memento Mori

Zauważyłem, że zabieram się głównie za wydawnictwa udane. A przecież nie o to w tym wszystkim chodzi, prawda? Także dzisiaj czas na coś innego. Mam tu na myśli płytę, która na pewno nie jest dobra, ale znajdzie się na niej coś odstającego od reszty. A więc... czas na "Memento Mori".
Dlaczego już na wstępie zaznaczyłem, że nie oceniam zbyt pozytywnie tego albumu? Otóż większość piosenek jest zbyt spokojnych – sprawiają wrażenie radiowych przebojów. Nie wyróżniają się też niczym szczególnym i przez to trudno je zapamiętać. Jest dosłownie jeden wyjątek od tej reguły. „Arise” jest ciekawszy od reszty. Traci jednak na tym, że jego gorsi poprzednicy są utrzymani w zbliżonym jemu klimacie, więc gdy już dochodzimy do tej piosenki to nie za bardzo mamy ochotę na kolejny łagodny kawałek. Jednak największy błąd popełniają kompozycje, które miały szansę na stanie się czymś więcej niż zwykłym średniakiem. Najbardziej widać to w „Swept Away” gdzie zwrotka odpowiednio buduje napięcie, a potem... dostajemy nie za bardzo wyszukany refren. To bardzo razi, ponieważ tylko jeden element jest odpowiedzialny za zepsucie całości. Mniejszy grzech popełnia „In The Dark”, który stoi na przyzwoitym poziomie, jednak brakuje mu czegoś co mogłoby naprawdę zachwycić.
Trochę mamy tych minusów, jednak przed porażką ratują ten album dosłownie cztery kompozycje. Większość z nich (ponieważ aż trzy) została umieszczona pod rząd na samym początku. Już w „Beautiful Bride” słychać atut nie do końca wykorzystany na tej płycie - wokal Lacey Mosley jest bardzo miły dla ucha, a jednocześnie pasuje do bardziej żywiołowych kompozycji, takich jak ta. Oczywiście nadaje się również do tego bardziej stonowanego oblicza, ale tutaj słyszymy jak bardzo utalentowaną jest wokalistką. Ale to nie tylko jej sprawka, że te kompozycje oceniam wyżej. Mniej przynudzania, a więcej energii wyszło całości na dobre. Szczególnie słychać to w „The Kind”. Coś naprawdę genialnego – niezła melodia, pełen emocji śpiew... to musiało zadziałać. Dlaczego nie udało się zrobić takich cudów z resztą? Tego nie wiem. Aha, i prawie bym zapomniał o „Melting”. Choć to tylko przerywnik, to jednak pozwala przez kilka sekund odpocząć od wylewającej się z głośników nudy. No ale tego nawet nie mam zamiaru uznawać za piosenkę.

Polecam przesłuchać tylko te utwory, które poleciłem. Resztą nie warto zawracać sobie głowy. Starczyło pomysłów tylko na cztery, pięć kompozycji, a przyznacie, że to trochę za mało. Już lepiej sięgnąć po „New Horizons”. Tam mamy wszystko co najlepsze w Flyleaf, tutaj nie za bardzo.



  

czwartek, 12 listopada 2015

Thin Lizzy - Thunder and Lightning

Nie zastanawiałem się długo nad wyborem tego albumu. Myślałem już od jakiegoś czasu, by umieścić tutaj coś o Thin Lizzy. A dlaczego akurat ta płyta? Ponieważ ten zespół poznałem między innymi przez cover „Cold Sweat” (mowa o wykonaniu Megadeth z albumu „Super Collider”). Spodobał mi się, więc przesłuchałem całą płytę z której oryginał pochodzi. Innym powodem mojej decyzji jest to, że z pozostałych albumów znam tylko kilka utworów, więc głupotą byłoby opisywanie czegoś o czym ma się prawie zerowe pojęcie. No to jak już wszystko wiadomo, to czas przejść do muzyki.
Tak się jakoś złożyło, że prawie wszystkie najlepsze utwory zostały umieszczone w pierwszej połowie płyty. Do szóstego numeru mamy do czynienia z czymś naprawdę udanym. Tytułowa i zarazem otwierająca kompozycja zachwyca niezłą melodią i chwytliwym refrenem. Podobnie można napisać o „ This Is The One”. Z kolei „The Sun Goes Down” urzeka nas spokojnym klimatem i wpasowującą się w całość solówką na gitarze. Jednak jeśli chodzi o ten ostatni element to prym tutaj wiedzie, wspominany już na wstępie, „Cold Sweat”. To co wyprawiają w nim gitarzyści po prostu musi robić wrażenie. Szczególnie właśnie solo jest tutaj czymś wybitnym. Niestety dalej nie jest aż tak dobrze jak być powinno. „Someday She Is Going To Hit Back”, „ Baby, Please Don't Go” oraz „Bad Habits” odstają od reszty. Są niezłe, ale czuć, że poziom się obniżył. Takie wrażenie potęguje również ułożenie utworów na albumie. Wymienione kompozycje następują po tych lepszych i dodatkowo tracą przez to na wartości. Jednak to w żadnym wypadku nie są złe piosenki. Problem w tym, że powinny dorównywać reszcie.
Sytuacja wraca do normy przy „Heart Attack”. Ponownie zespół pokazuje najwyższą formę i w wielkim stylu zamyka cały album. Pochwalić należy tutaj głównie pomysł na wokal. A szczególnie za wprowadzenie w kilku miejscach chórków, które tylko wzmocniły przekaz.

To udane dzieło ma do zaoferowania bardzo wiele. Niech ten mały spadek jakości was nie zrazi. Album warto odsłuchać od początku do końca. Może nawet nie będzie wam tutaj nic przeszkadzało? Jest przecież szansa, że będziecie mieć inne zdanie. Ale żeby się tego dowiedzieć, to trzeba przesłuchać. Pewnie większość już się za to zabrała zanim się urodziłem, ale hej! Ja zapoznałem się z „Thunder and Lightning” dopiero dwa lata temu, więc ktoś taki jak ja na pewno istnieje. 

niedziela, 1 listopada 2015

Slash feat. Myles Kennedy & The Conspirators

Do tego albumu przekonałem się, gdy byłem na urodzinach u mojego znajomego. Wybierałem akurat płytę, którą za chwilę miałem umieścić w odtwarzaczu i tak jakoś wyszło, że przykuł on moją uwagę. Gdy słuchałem go u siebie nawet mi się spodobał, więc wydawało się to dobrym wyborem. W dodatku inne płyty, które leżały na tej samej półce, już dawno mi się przejadły, więc nie pozostało mi nic innego jak włączyć właśnie „Apocalyptic Love”. Nie wiem czemu, ale do dzisiaj za pierwszą i główną zaletę uważam to ciepłe brzmienie, jakie wtedy wydobyło się z głośników. Na moim sprzęcie tego praktycznie nie słychać, ale już resztę atutów można jak najbardziej dostrzec.
Całość jest bardzo pozytywna. Nie ma tu miejsca na jakieś smutne kawałki, na krążku zawarto stuprocentowy czad. Od pierwszego do ostatniego utworu słyszymy całkowicie rockowe numery. Bez żadnego przynudzania, w każdym coś się dzieje. Mamy tu spokojniejsze momenty (głównie chodzi tu o „Far and Away”), ale nie powodują one, że muzyka traci na mocy. Wręcz przeciwnie, są potrzebnym urozmaiceniem. Bez nich krążek w pewnej chwili zacząłby nudzić. Na odpowiedni odbiór wpływa także liczba utworów. Wszystko kończy się we właściwym momencie, nie pozostawiając żadnego uczucia niedosytu. Nie mamy  też ochoty, by przy ostatnich numerach po prostu go wyłączyć, co jest głównym grzechem jego następcy, „World On Fire”. A jeśli komuś mało, zawsze może kupić rozszerzoną edycję płyty, na której znalazły się dwie dodatkowe kompozycje. Sam nawet do tego zachęcam, bo „Carolina” oraz „Crazy Life” nie ustępują pozostałej trzynastce.
Recenzja byłaby niepełna, gdybym nie pochwalił Mylesa Kennedy’ego. Bardzo cieszę się, że od tego albumu Slash zdecydował się na zatrudnienie jednego wokalisty. Problemem poprzedniczki była ilość piosenkarzy, przez co słuchało się tylko tych numerów, w których występował nasz ulubiony jegomość. Tutaj zdecydowano się na jedną osobę i w dodatku bardzo uzdolnioną. Aż mi głupio, że ja o tym panu nie słyszałem przed wydaniem „Apokaliptycznej Miłości”. Jego głos jest naprawdę genialny. Wystarczy posłuchać „Not For Me”. Co ja piszę! Wystarczy posłuchać jakiegokolwiek utworu, by tak stwierdzić.
O tym, że sam Slash spisał się znakomicie nie trzeba wspominać, to się rozumie samo przez siebie. Ale nie można przecież zapomnieć, że za powstanie tego albumu odpowiedzialne są cztery osoby – Todd Kerns oraz Brent Fitz należą do pozostałej dwójki. Fakt, że większość zwraca na nich najmniejszą uwagę. Jednak posłuchajmy choćby perkusji - przecież tutaj odwalono kawał porządnej roboty.
To już jest klasyka. Jest to też dowód dla tych, którzy cały czas twierdzą, że kiedyś muzyka była lepsza. Otóż dzisiaj również powstają niezwykłe albumy. Być może jest ich mniej jak kiedyś, ale to żaden problem. Przez to ich wartość jest jeszcze większa. Zresztą, zapoznajcie się z tym dziełem i sami przekonajcie się, czy moje słowa są prawdziwe.

niedziela, 18 października 2015

Metallica - Death Magnetic

Ile to już czasu czekamy na nowy album Metalliki? Pamiętam jak w 2011 roku ich basista, gdzieś w okolicach premiery tej katastrofy o nazwie „Lulu”, już mówił w wywiadach o nowej płycie. Od tej chwili troszeczkę czasu minęło, a kolejnego dzieła nadal nie widać. Dlatego obecnie musi nam wystarczyć istniejąca dyskografia tego zespołu. A w niej, na ostatniej pozycji, znajduje się „Death Magnetic” będący tematem mojej recenzji.
Dziś powróciłem akurat do tego albumu, ponieważ naprawdę dawno go nie słuchałem. Zawsze wolałem włączyć moje ulubione „Load” lub „Reload” (tak jest, w przeciwieństwie do większości uwielbiam je). Dużo też słuchałem „Master of Puppets”, ale nie po drodze mi było z „Death Magnetic”. A dzisiaj jakoś naszła mnie ochota akurat na tę płytę.
To bicie serca otwierające płytę to niezły pomysł. Potem niestety uderza w nas niezbyt przyjemne brzmienie. Najbardziej nie podoba mi się dźwięk perkusji, ale z resztą instrumentów też jest coś nie tak. Wszystko brzmi tak bardzo… „plastikowo”. To słowo chyba najbardziej tutaj pasuje. Da się do tego bardzo szybko przyzwyczaić, ale jakiś niesmak pozostaje. To jest oczywiście problem, który zna już dosłownie każdy fan, ale musiałem o nim napisać.
Na płycie jest dużo naprawdę niezłych kawałków. „That Was Just Your Life”, „Cyanide”, “Broken, Beat & Scarred”, instrumentalny “Suicide & Redemption”… Oprócz “The Unforgiven III”, (który nie powinien w ogóle pojawiać się na tym albumie, a przynajmniej nie pod taką nazwą - taka średnia kompozycja w żaden sposób nie dorównuje poprzednim częściom tego klasyka) wszystkie są na dobrym poziomie. Taki „All Nightmare Long” to dla mnie już klasyk, a „The Day That Never Comes” jest miłym nawiązaniem do „One”. Ale gdy słucha się ich jako całości, to występuje wtedy jeden problem – wszystkie są stanowczo za długie. Jeden, dwa, albo nawet trzy kawałki trwające po 7 minut nie są problemem. Ale gdy każdy tyle trwa to w pewnym momencie powoduje to zmęczenie. Nawet przyłapałem się na tym, że w połowie albumu musiałem podtrzymywać swoje zainteresowanie muzyką. Po prostu przestawałem się na niej skupiać i zajmowałem swoje myśli czymś innym. Gdy słucha się każdego utworu osobno, jest już o wiele lepiej.

Mimo tych kilku wad jest to niezły powrót do thrashowego grania. Jednocześnie słychać, że Metallica nie do końca pozbyła się nawyków zdobytych podczas swojej przygody z rockiem. Ale takie elementy z powodzeniem zostały tutaj zastosowane, dlatego nie powinny nikomu wadzić. Co jeszcze mogę napisać? Że polecam ten album, ale słuchanie go na raz jest niezbyt dobrym pomysłem. Włączenie go do swojej playlisty, by przeplatały go utwory innych wykonawców jest o wiele lepszym rozwiązaniem. Jednak jak już ktoś koniecznie chce przesłuchać go w całości, to musi się przygotować na nudę.



piątek, 9 października 2015

Trivium - Silence In The Snow

Gdy w sieci pojawił się teledysk do „Silence In The Snow” miałem pozytywne odczucia. Nie zraziło mnie nawet to, że ten utwór został już nagrany za czasów „Shoguna”. Więcej – uznałem to nawet za plus. Trochę raził mnie jedynie całkowity brak growli i tym podobnych, ale to było do przełknięcia. Potem pojawiły się dwa kolejne single, a za jakiś czas ukazał się cały album. Przesłuchując go pierwszy raz nie mogłem uwierzyć, że można wydać coś tak słabego.
Pierwsze wrażenie nie było zatem najlepsze. W trakcie słuchania robiłem sobie nawet przerwy. Jakaś część mnie mówiła mi, żebym dał sobie z tym spokój, bo dalej nie będzie lepiej. Jednak po chwili wracałem, bo to przecież Trivium. Czyli nie jakiś mało znany zespół, ale autor bardzo udanych krążków (tak, podobał mi się nawet „Vengeance Falls”). Dosłuchałem więc do końca i powiedziałem „Nigdy więcej!”. Jednak na następny dzień znowu wróciłem do niego. I wrażenie było całkowicie inne.
Jak na początku stwierdziłem, że tu nie ma żadnych ciekawych pomysłów, to teraz uważam, że jest ich wiele. Nie będę kręcił, że sam czysty wokal jest tym czego po nich oczekiwałem. Tęsknie choćby za czasami „In Waves”, od którego ich polubiłem. Nie ma też szans, by choć jeden utwór dogonił jakiś klasyk ze wspomnianego  już „Shoguna”. Ale to są wady, które w żadnym stopniu nie wpływają na radość płynącą z tego krążka.
W płytę wprowadzają nas łagodne dźwięki „Snøfall”. Symfoniczne intro, o lekko niespokojnym klimacie, przygotowuje na cios, który ma za chwilę nadejść. A potem dochodzą do nas dobrze już znane nam dźwięki. Oto wkracza „Silence In The Snow”. Napisałem moje odczucia co do tego utworu już na wstępie, więc teraz dodam tylko, że to przyzwoity utwór. Następnie jest „Blind Leading The Blind”. Pod względem wokalu czuć różnicę między nim, a jego poprzednikiem. Tam było bardzo melodyjnie, a tutaj wokalista już dodaje do czystego wokalu odpowiednią dawkę agresji (obecną również na większości piosenek, aczkolwiek zawsze jest ona obecna w małych ilościach). Jednak nigdy nie można powiedzieć, że Matt Heafy w którymś kawałku przechodzi w krzyk. Ten element został całkowicie porzucony. Nie znaczy, że nie ma tutaj czegoś mocniejszego. Najbardziej pod tym względem wyróżnia się „Dead And Gone” oraz „Breathe In The Flames” . Ten ostatni zaczyna się spokojnie, ale zaraz przechodzi w prawdziwą heavymetalową kompozycję.
Zrezygnowano z jakichś większych urozmaiceń. Widocznie zespół chciał by całość brzmiała bardzo spójnie. Udało się to także dlatego, że utwory są na równym poziomie. Mogę wyróżnić swoich faworytów („Pull Me From The Void” z nośnym refrenem, lub „The Ghost That's Haunting You”, gdzie, w pewnych częściach kompozycji, zastosowano ciekawy zabieg jakby nałożenia na siebie wokali), ale to nie znaczy, że któryś w jakiś sposób podnosi lub obniża poprzeczkę narzuconą na samym początku. Jeśli więc komuś nie spodobają się pierwsze utwory, to nie sądzę by reszta przypadła mu do gustu. Albo lubisz wszystko, albo nic.
Moja rada – trzeba dać temu albumowi szansę. Wierni fani po pierwszym, a nawet drugim odsłuchu odbiją się od niego. Jednak nie należy się tym zrażać i włączyć go wtedy jeszcze raz. Nie jest to tak dobre jak poprzednie płyty, ale wstydu nie ma. Ba, jest dużo niezłego grania, choć innego niż kiedyś, trzeba przyznać.





piątek, 2 października 2015

Device - Device

Nie potrafię się przekonać do Disturbed. Z ich wszystkich płyt w pełni lubię tylko tę pierwszą. W pozostałych każdy kawałek brzmi prawie identycznie. Zwykle ciężko mi sobie zdać sprawę, czy leci już następny numer, czy może to jeszcze ten poprzedni. Większość pewnie nie zgodzi się ze mną, ale ja tak to słyszę i swojej opinii nie zmienię. Ale do czego w ogóle dążę? A do tego, że w tym zespole jest David Draiman, który nadaje się do czegoś lepszego. Do grup takich jak Device właśnie.
Jak na razie David wraz ze swoim kolegą Geno Lenardo wydali jeden krążek pod tym szyldem. O mało oryginalnej nazwie, bo zatytułowali go po prostu „Device”. Ale to mały problem, w końcu to muzyka ma się bronić, a nazwa jest sprawą drugorzędną. No i się broni i to bardzo. Ostatnio chyba codziennie odsłuchuję sobie ten album, a wcześniej również często do niego wracałem. Można napisać, że od tych dwóch lat od jego premiery moje zainteresowanie nim prawie nic nie zmalało. Nie jest to duży wyczyn w muzyce rockowej, ale i tak jestem zadowolony, że również dziś powstają płyty, które potrafią mnie porządnie zainteresować.
Ciężar wymieszany z dobrą melodią. To jest pierwsze co zauważam, gdy włączam tę płytę. Trudno zresztą tego nie zauważyć – wiele można powiedzieć o „You Think You Know”, ale nie to, że jest to cichy utwór. Razem z następującym po nim „Penance” oraz „Hunted” najbardziej przypomina muzykę Disturbed. Ale to nie wada, są zrobione przyzwoicie („Hunted” to nawet bardziej niż przyzwoicie) i nie występuje przy nich problem, o którym pisałem na początku. Pomylić ich się nie da, to definitywnie trzy różne kompozycje. Na trzecim miejscu jest „Vilify”. Jest przebojowy, co było zapewne jedną z przyczyn wybrania go na pierwszego singla. Mnie osobiście zachęcił do zakupienia płyty, więc rolę swą pełni odpowiednio. A po nim wkraczamy już głównie w utwory nagrane wspólnie z innymi wykonawcami. To jest największa zaleta debiutu. Gości jest naprawdę sporo, a są to osoby mające niemałe doświadczenie i dodające sporo do kawałka w którym występują. Jeśli kogoś nie przekonują moje słowa to wystarczy posłuchać „Haze” w którym (obok Draimana oczywiście) śpiewa M.Shadows z Avenged Sevenfold. Albo coveru Lity Ford i Ozzy'ego „Close My Eyes Forever”. W tej wersji zaśpiewała Lzzy Hale i prawdą jest, że wersja Device nie dorównuje w żaden sposób oryginałowi, ale i tak jest to kawał porządnej roboty. Kto jeszcze tutaj jest? Tom Morello, Serj Tankian oraz Terry „Geezer” Butler. A tych dwóch ostatnich wystąpiło w jednym kawałku „Out of Line”. Więc nie muszę tłumaczyć, że to dobry utwór.
Jest jeszcze kawałek w którym zaśpiewał Glenn Hughes, ale jego zostawiłem specjalnie na koniec, bo muszę sobie trochę ponarzekać. „Through It All” troche odstaje od reszty. Widać, że poprzednicy byli zdecydowanie lepsi i przez to ten pozostawia mały niesmak. Niezły kawałek, ale poniżej oczekiwań.

Kolejna płyta, którą muszę polecić. Lubisz Disturbed? Powinieneś to przesłuchać, w końcu jest tutaj ten sam wokalista. Klimat tego zespołu też się tutaj pojawia. A jeśli nigdy ich nie lubiłeś? To tym bardziej polecam. W końcu sam mam niezbyt dobre zdanie na ich temat.



  

piątek, 25 września 2015

System of a Down - Toxicity

To trochę głupie, ale zauważyłem, że na blogu nie ma jednego, bardzo ważnego tekstu. Ja się zastanawiam, czy czasem nie napisać czegoś o „Chaos A. D.”, a tutaj nie ma słowa o pewnym świetnym albumie. Grzechem byłoby nie spróbować naprawić tego błędu. Dlatego Sepultura musi poczekać w kolejce, bo dzisiaj przyszedł czas na System of a Down.
Ten album zna każdy. A przynajmniej jeden utwór, który z niego pochodzi. „Chop Suey!” jest dobry. Napiszę więcej – jest genialny. Takie cudo zdarza się raz na milion. Ale, ale! Reszta albumu też jest taka i wstyd jej nie znać.
Jak zawsze, są tutaj utwory, które nie muszą przypaść od razu do gustu. U mnie było tak z „Jet Pilot” oraz „X”. Są dla mnie wyraźnie głośniejsze oraz agresywniejsze od pozostałych. Jednak po drugim i trzecim odsłuchu ich wady zaczęły znikać. Teraz traktuje tę dwójkę na równi z innymi, dzięki czemu z całą pewnością mogę napisać, że to bardzo dopracowana płyta. Jest różnorodna – mamy tutaj utwory bardziej melodyjne jak np. „Forest” czy „Toxicity”. Do spokojniejszych zaliczam ostatni na liście „Aerials”, oraz „ATWA”. Jest coś bardziej skocznego w postaci „Bounce”. Dzięki refrenowi, w którym wokalista wręcz zachęca do zabawy, jest to idealna rzecz na koncerty. Słuchając tego w domu czuje się przynajmniej chęć zaszalenia podczas jakiejś imprezy. „Needles”, przez swoje zwrotki, może pełnić podobną rolę.
„Psycho” zasługuje na wyróżnienie. Nie tylko za ten wstęp na basie, ale również za wokal. Gdy Serj Tankian wykrzykuje „Psycho, groupie, cocaine, crazy”, aż ciarki przechodzą po całym ciele.
Oprócz piosenek trzeba też pochwalić muzyków, którzy to wszystko stworzyli. A najbardziej dwóch wokalistów. O jednym już wspomniałem, a tym drugim jest Daron Malakian (pełniący również ważniejszą rolę gitarzysty). Serj jest zdecydowanie głównym głosem, ale Malakian również sporo wnosi. Nawet jeśli wykrzykuje tylko pojedyncze słowa to jego rola znakomicie uzupełnia piosenkę.
Na koniec dane jest nam posłuchać ukrytego utworu „Arto” (który jest tradycyjnym hymnem Kościoła ormiańskiego). Po nim zostaje chęć na jeszcze więcej muzyki tego zespołu. Zespołu, który wprowadził mnie tak naprawdę w świat ciężkiej muzyki. A dużą rolę odegrała w tym właśnie ta płyta. Dlatego uważam, ze każdy fan takich brzmień powinien ją przesłuchać.




piątek, 18 września 2015

Rammstein - Made in Germany 1995 - 2011

Przeglądając swoje płyty, zastanawiałem się, co by tu dzisiaj wrzucić na bloga. Już miałem zamiar napisać o czymś innym, nawet zabrałem się do słuchania tego, gdy w mojej głowie pojawił się inny pomysł. A może zabrać się za składankę z hitami, jaką jest „Made in Germany 1995 – 2011”?
Na zwykłych albumach Rammstein zawsze umieszcza jakieś utwory, które mi nie podchodzą (no, prawie zawsze - „Sehnsucht” jest tu wyjątkiem). Nie są one złe, ale z jakichś względów mi po prostu nie pasują. Żeby nie było niedomówień – tutaj też jest jeden taki utwór. Tylko, że on jest naprawdę kiepski. „Pussy” ma idiotyczny tekst, jest niepotrzebnie zaśpiewany po angielsku, a warstwa dźwiękowa tylko pogarsza sprawę. Być może to tak miało wyglądać, ale to nie ratuje tej piosenki.
Reszta to już same hity. „Engel” zaczynający się „gwizdaniem” (kiedyś wyczytałem, że to efekt uzyskany przez klawisze), z „zimną” elektroniką. Z tego samego albumu został wyjęty, wszystkim dobrze znany „Du hast”. Mamy tutaj też moje ulubione „Sonne” (ciężki, a zarazem bardzo melodyjny) oraz „Mein Teil” - inspirowany sprawą dwójki kanibali z Niemiec, jest naprawdę potężny i mroczny. Do niektórych na początku może nie przemówić „Du Riechst So Gut”. Kiedyś go nie lubiłem, teraz uważam, że to naprawdę przyzwoity numer. Dla chcących czegoś lżejszego są tutaj dwie ballady, „Ohne Dich” oraz „Mutter”. Nie umniejszając nic tej pierwszej, napiszę, że do mnie przemawia bardziej „Mutter”.
Razem wszystkich utworów jest 16. Jeśli ktoś sądzi, że taka ilość zanudzi odbiorcę, to zapewniam – da radę wysłuchać płytę kilka razy pod rząd, bez znudzenia. Na końcu zawarto jeden numer premierowy. „Mein Land” nie dorównuje żadnemu hitowi. To tylko taki miły dodatek. Potrzebny, bo jest małą zachętą dla stałych fanów, którzy pozostałe utwory znają na pamięć.

Cóż mi pozostało na koniec, jak nie polecić Wam tego albumu? Nie słuchajcie, że jest to strata pieniędzy. Jak posiadacie wszystkie płyty Rammstein to faktycznie lepszym rozwiązaniem jest kupienie samego singla „Mein Land”. A jak w kolekcji brakuje dwóch, lub trzech płyt? To nie ma na co czekać. Trzeba lecieć do sklepu.  



środa, 16 września 2015

Nine Inch Nails - Broken

Nie przepadam za kupowaniem mini-albumów. Dla czterech lub pięciu utworów nie opłaca mi się nawet wyciągać portfela z kieszeni. Dodajmy, że czasami część materiału zawartego na takiej płycie (lub nawet całość!) trafia później na pełnoprawny album. Jednak zdarzyło się dwa razy, że zmieniłem zdanie. Dlaczego? Bo znalazłem na półce sklepowej coś wyjątkowego. Na przykład „Broken” Nine Inch Nails.
„Pinion” rozpoczyna album... i czy mi się wydaje, czy to naprawdę jest tak cicho? Zawsze pomijam ten utwór, gdy słucham tej płyty z odtwarzacza. Muszę mocno zwiększyć dźwięk, żeby cokolwiek usłyszeć! To powoduje kolejny problem, bo następny kawałek ma już odpowiednią głośność. Przeszkadza to również dlatego, że to dobra kompozycja, którą aż żal pomijać. To tylko krótki wstęp (naprawdę krótki, bo trwa trochę ponad minutę), ale w udany sposób wprowadza w industrialny klimat, który jest już obecny w „Wish”. Już po tym kawałku można zauważyć, że nastąpiła duża zmiana w porównaniu z poprzednim albumem. Tam mieliśmy rock z synthpopem, tutaj mamy prawdziwy metal (połączony z elektroniką, oczywiście). Słychać już styl charakterystyczny dla tego „zespołu”*.Z tą różnicą, że jest on bardziej agresywny niż na późniejszych wydawnictwach. Widać to w następnym „Last”, a przede wszystkim w „Happiness In Slavery”. Tam złość dosłownie wylewa się z głośników. Na płycie znajduje się spokojniejszy „Help Me I Am In Hell” ,ale moim zdaniem on tylko buduje odpowiedni, niezbyt przyjazny nastrój. Jeśli już szukać różnić to w „Gave Up”, bo jest najbardziej chwytliwy... oraz w dwóch coverach, o których nie ma mowy z tyłu opakowania. Znajdują się na 98 i 99 pozycji (numery od 7 do 97 wypełnia tylko i wyłącznie cisza) i zostały wykonane idealnie. Gdybym nie wiedział, że „Suck” został nagrany przez Pigface, ciężko byłoby mi zauważyć, że to nie jest utwór Nine Inch Nails. Przy „Physical (You're So)” (autorstwa Adama Anta) nie miałem takiego problemu, ale to w żaden sposób nie wpływa na moją ocenę.
Dla mnie „Broken” to pierwsze wielkie dzieło Trenta Reznora. Dla niektórych może być ciężka w odbiorze, ale polecam przesłuchać to kilka razy. Ten problem techniczny (który występował u mnie, być może to problem z egzemplarzem) może przeszkadzać, ale nie na tyle, by zrezygnować z zapoznania się z albumem. To muzyka, której nie robi nikt inny. A na pewno nie na takim poziomie.

* Napisałem „zespół”, bo tam za wszystko odpowiada głównie jedna osoba, czyli Trent Reznor. Później użyłem już słowa projekt, bo to bardziej pasuje.  


poniedziałek, 14 września 2015

Megadeth - Super Collider

Po świetnym „Endgame” oraz całkiem udanym „TH1RT3EN” ludzie spodziewali się przynajmniej porządnego albumu. I do tego całkowicie thrashowego. A tutaj Megadeth zrobiło fanom dowcip i trochę sobie poeksperymentowali na tej płycie. Spowodowało to, że zostali praktycznie zmieszani z błotem. Nie krytykowano oczywiście samych zmian, lecz także ich jakość. Do dzisiaj nie do końca zgadzam się z tamtymi opiniami.
To nie jest równy album. Z tym, że znajdują się tutaj kompozycje nudne i bez pomysłu nie zamierzam się kłócić. Utwór tytułowy nie powinien w ogóle ujrzeć światła dziennego. To jest najbardziej tandetny kawałek jaki zespół nagrał od dłuższego czasu. Śmiało można powiedzieć, że z powodzeniem mógłby trafić na „Risk” (chyba najbardziej skopany twór jaki kiedykolwiek Mustaine wydał). Każdy inny numer wypada zdecydowanie lepiej, co nie znaczy, że nie ma złych momentów. „Forget to Remember” oraz „Off the Edge” to typowe zapychacze. Miło się ich słucha i tyle. Nie pozostawiają po sobie prawie żadnych emocji. Widocznie ktoś miał pomysł, żeby na album koniecznie trafiło 11 kompozycji, nie ważne jakich, byleby tylko dobić do ustalonej liczby. Szczerze, gdybym przypadkowo pominął jeden z tych utworów podczas słuchania, to nawet nie zauważyłbym różnicy. Nie mają niczego co zaintrygowałoby odbiorcę. Muszę tez trochę ponarzekać na „Built for War”. Wszystko byłoby super... gdyby nie ten chórek. No dajcie spokój, każdy wie, że Dave nie jest najlepszym wokalistą i niektórych rzeczy po prostu nie powinien robić. Tutaj należało zaśpiewać naprawdę porządnie, ale się nie udało.
Wady mamy za sobą, czas na pozytywy. „Kingmaker” oraz „Burn!” to przykłady solidnych utworów. Z odpowiednim wyczuciem został także zrobiony „The Blackest Crow” , gdzie można odnaleźć wpływy takiej muzyki jak country! Dla mnie to najlepszy utwór na płycie. Nieznacznie odstają od niego „Dance In The Rain” (z gościnnym udziałem Davida Draimana z Disturbed) oraz „Beginning of Sorrow”. Szczególnie polecam zwrócić uwagę na ten drugi numer. Początek, zagrany na basie, zawsze mnie zachwyca. Niby to nic takiego, ale taka zagrywka buduje odpowiedni nastrój dla reszty utworu, przez co słucha się tego wyśmienicie. A dla tych bardziej narzekających jest „Don't Turn Your Back....”. W największym stopniu przypomina agresywniejsze oblicze zespołu. Na koniec cover - „Cold Sweat” Thin Lizzy. Całkiem dobrze im wyszedł, ale nie przebił oryginału.
Dobrze, że zespół nie boi się wprowadzić czegoś nowego do swojej twórczości. Jednak jeśli znowu zdecydują się na podobny krok to powinni bardziej się postarać. Nie byłbym obrażony gdyby ten album wyszedł dopiero teraz. Bo tego potrzebował – został wydany za szybko, przez co jego część nie została dopracowana. Są tutaj niezłe utwory, ale między nimi występują te średnie lub całkowicie zepsute. Można posłuchać. I tylko tyle.



sobota, 12 września 2015

Slipknot - Iowa

Z kupowaniem płyt to jest taka dziwna sprawa. Kiedyś idąc do sklepu, nie wiadomo było co znajdzie się na nowo nabytym krążku. Teraz, zanim zdecydujemy się na zakup, najpierw pobierzemy ten krążek z internetu i sprawdzimy, czy jest wart swojej ceny (ewentualnie i tak go nie kupimy „bo płyty są za drogie”, ale to osobna kwestia). Robię tak i ja, ale raz zaryzykowałem. Nabywając „Iowa” kojarzyłem z niej tylko trzy utwory. Czy ryzyko kupowania kota w worku się opłaciło?
Zacznijmy od tego, że to nie jest skomplikowana płyta. Każdy z 14 kawałków na niej zawartych ma prostą konstrukcję, która czasami próbuje być w jakiś sposób urozmaicona, ale zwykle w niewielkim stopniu. Nawet utwór ostatni, tytułowy, który trwa aż 15 minut, nie odbiega od schematu wytyczonego przez swoich poprzedników (cisza, krzyk, cisza, krzyk – tak w skrócie można go opisać). Czy to źle? W żadnym wypadku.
Pewnie byłbym niezadowolony z takiego kształtu albumu, a o wysłuchaniu ostatniego utworu nie byłoby mowy, gdyby nie to, że wszystko tutaj pasuje. Teksty, śpiewane przez Coreya Taylora, nie nadają się do innej muzyki. Słowa są proste, więc i muzyka jest prosta. W przeciwieństwie do „Imperfect Harmonies” Tankiana (w tekście dotyczącym tego dzieła poruszałem podobny temat), tutaj nie ma śpiewania o szczęśliwej miłości, ani o niczym co mogłoby się kojarzyć z jakimś przyjemnym uczuciem. Utwory odzwierciedlają nienawiść do świata i ludzi. Są krzykiem osoby zrozpaczonej i porzuconej, niemogącej sobie poradzić z przeciwnościami jakie podsyła jej los. Dosłownie krzykiem, bo tego elementu jest tutaj naprawdę dużo. Wciąż słychać, że Slipknot wywodzi się z nu- metalu, ale na „Iowa” zespół zahacza nawet o death! A taki skok, między dwoma stylami (gdzie w jednym można nawet rapować!) to już jest niezwykły wyczyn.
Czy występują więc tutaj czyste wokale? Oczywiście, że tak. Służą one do stopniowania napięcia, oraz do przygotowania słuchacza na ostrą jazdę bez trzymanki, która ma nadejść. To ważny element tego albumu – gdyby nie to, niektóre utwory nie miałyby nawet prawa bytu. Przykładem „My Plague” lub „I Am Hated”, które na swój sposób są nawet melodyjne. Szczególnie ten drugi tytuł, bo najbardziej przypomina poprzednią płytę zespołu. Nie zapominajmy też o „Left Behind”, także można go zaliczyć do tych bardziej przyjemniejszych dla ucha.
Przejdźmy teraz do produkcji. Za to zabrał się Ross Robinson, który jak zwykle odwalił swoją robotę znakomicie. On najlepiej wie co zrobić, by zespół zabrzmiał ciężko, a przy tym klarownie. Wszystko słychać naprawdę dobrze i przejrzyście, mimo nawałnicy dźwięków jaką serwują nam muzycy. Nie jest to co prawda poziom „Roots” Sepultury (chyba najlepsze co Ross mógł zrobić w swoich fachu), ale też jest dobrze. Nie ma na co narzekać.
Album jednak ma wady. Ogrom agresji wydobywającej się z głośników może w pewnym momencie zmęczyć. Zespół zdecydowanie zdawał sobie z tego sprawę, ponieważ ten ostatni utwór służy jako moment wyciszenia, dłuższa chwila na odpoczynek po zdecydowanie mocnym ciosie. Jednak gdyby zmniejszyć ilość utworów, przynajmniej o jedną pozycję, album na pewno by na tym nie stracił. Fakt, ludzie, którzy słuchają Behemotha, lub innych mu podobnych grup, pewnie nawet nie zauważą, że wokalista tutaj krzyczy. Dla nich to będą jakieś podrzędne przyśpiewki, ale zwykły słuchacz może się czuć pod koniec trochę oszołomiony tym wszystkim.

To nie jest album dla każdego. Jeśli ktoś spodziewał się tutaj hitów, które zespół zaczął wydawać właśnie po tym albumie (jak „Before I Forget”, czy „Duality”), to lepiej niech tego nie włącza. Jeśli jednak ktoś lubi taki rodzaj ciężkiej muzyki, w dodatku nigdy nie miał alergii na żaden death ani nu-metal (którego obecność, mimo tego pierwszego, nadal przecież czuć), to może spróbować. Nie powinien być zawiedziony. 






czwartek, 10 września 2015

Korn - The Paradigm Shift

Gdy zespół rozpoczął pracę nad tą płytą myślałem, że wiem co mnie czeka. Po "The Path of Totality" nie spodziewałem się niczego niezwykłego. Ot, zwykłego albumu i nic więcej. Średniaka z kilkoma fajnymi momentami, do którego po miesiącu praktycznie przestanę wracać. Jednocześnie próbowałem sobie wmówić, że się mylę i Korn pokaże na co go naprawdę stać. I takie stanowisko prezentowałem, choćby w zwykłej rozmowie ze znajomymi. Co zaskakujące, tym razem to ta optymistyczna wersja okazała się prawdą. 
"Prey for Me" słusznie został umieszczony na samym początku. To doskonały otwieracz, pełny energii, idealnie nadający się do występów na żywo. Pokazuje także, że płyta już na starcie zdecydowanie odbiega od współpracy z producentami muzyki elektronicznej z 2011 roku. Jest rockowo, a wszystko brzmi zdecydowanie lepiej. Następnie mamy jeden z singli promujących album. Szczerze przyznam, że "Love and Meth" to jeden z najlepszych utworów Korna. Jest jednocześnie bardzo mroczny (co dodatkowo uwypukla teledysk), a zarazem niesamowicie przebojowy. Szczególnie widać to w refrenach, gdzie wokalista wspiął się na wyżyny swoich możliwości.
Jeśli już dotknąłem tematu przebojowości – każda piosenka na „The Paradigm Shift” jest bardzo chwytliwa. Ta wymieniona wyżej chyba najbardziej ze wszystkich, jednak reszta nie odbiega za bardzo od ustawionego przez nią poziomu. Dużą rolę pełni tutaj brzmienie, które jest bardzo wygładzone. Nie powinno to dziwić, rolę producenta objął Don Gilmore, który wcześniej pracował m.in. z Linkin Park oraz... Avril Lavigne. Na ten aspekt dużo osób narzekało, jednak według mnie odwalono tutaj naprawdę porządną robotę – mimo takiego zabiegu czuć ciężar i moc. To, czego brakowało temu zespołowi od długiego czasu (pomijam tutaj „III: Remember Who You Are”, bo uważam, że to był „wypadek” przy pracy).
Pochwały muszą ominąć „Never Never” - jedyny na liście, którego nie trawię. Jest maksymalnie popowy, posiada tekst tak prosty, że aż głupi i do tego ten „dubstep” (mało się znam na tym rodzaju muzyki, ale to jest taka parodia dubstepu). Dodatkowo, tutaj produkcja naprawdę zaszkodziła – kawałek jest po prostu mdły. Nie rozumiem dlaczego taka sytuacja zaistniała, bo „Spike In My Veins” oraz „Lullaby for a Sadist” zostały napisane przez tę samą osobę, czyli Jonathana Davisa, pełniącego rolę wokalisty. Pierwszy jest niezwykle udaną kompozycją, która wcześniej została już wykorzystana w innym projekcie. Tutaj zmieniono aranżację, co dodało tylko smaku całości. Drugi urzeka spokojniejszym nastrojem oraz nietypowym śpiewem.

Na szczęście „Never Never” to jedyny słaby punkt albumu. Reszta, od Prey for Me” do It's All Wrong” (z miłą dla ucha partią basu i niezwykle pesymistycznym tekstem – tak, to jest tutaj zaletą!) trzyma wysoki poziom. Naprawdę polecam.


wtorek, 8 września 2015

Serj Tankian - Imperfect Harmonies

 Płyta, którą przez długi czas nie mogłem po prostu zrozumieć. Pierwszy odsłuch, w czasie kiedy album dopiero co miał swoją premierę, zakończył się tragicznie. Ba! Tragicznie to mało powiedziane. Byłem zły, że ktoś taki jak Tankian śpiewa cieniutkim głosikiem, choć powinien drzeć ryja jak za czasów System of A Down. Albo przynajmniej nagrać coś podobnego do poprzedniego wtedy „Elect The Dead”. Jednak Serj wybrał inną drogę. I patrząc na to wszystko teraz, myślę, że to była bardzo słuszna decyzja.
Już pierwsze dwa utwory pokazują, że jest inaczej. Jednak nie odbiegają jeszcze aż tak drastycznie od wcześniejszego dokonania. Choć słychać, że przeważają orkiestrowe brzmienia z dodatkiem elektroniki, to jednocześnie są na swój sposób rockowe. Takie połączenie starego z nowym, które doskonale wprowadzi słuchacza do dalszej części płyty. Która już bez żadnego udawania pokazuje jaki jest charakter „Imperfect Harmonies”. Delikatne, pełne niepokoju, zwrotki prowadzące do niespodziewanie wręcz popowego refrenu. „Deserving?”, do którego najbardziej nie mogłem się przekonać, teraz jest utworem który w pełni rozumiem. Każde słowa tego utworu idealnie wręcz wpasowują się do muzyki. Refren jest popowy, bo taki ma być – oddaje szczęście z miłości, o której jest mowa. Nic innego tutaj nie mogło się znaleźć, to by zepsuło całą wymowę!
Podobnie jest dalej! „Beatus” jest utworem spokojnym, przepełnionym cichą rozpaczą spowodowaną utratą ukochanej osoby, którą bohater wciąż kocha. Gdy nadchodzi mostek na chwilę zmienia się klimat, robi się trochę bardziej doniośle i głośniej. A potem wracamy do poprzedniego stanu... Słowem – niesamowite.
To nie jest oczywiście tak, że każdy utwór traktuje o tym samym. Tankian naprawdę postarał się, by poruszyć wiele ważnych dla niego tematów. „Peace Be Revenged” przykładem. Zmusza do refleksji nad naszym sposobem życia, w którym niszczymy naszą planetę, nie myśląc nawet o skutkach naszego zachowania. Albo „Borders Are...”poruszająca już bardziej polityczne tematy. Jednak o tekstach nie będę się za bardzo rozpisywał. Każdy rozumie je na swój sposób, a ja swojej interpretacji nie chcę nikomu narzucać. Jedyne dodam, że warto się nad nimi chwilę zastanowić, bo są naprawdę ciekawe.
Wracając do muzyki, zaznaczę, że jej poziom na albumie jest naprawdę bardzo wysoki. Kiedyś czytałem wywiad, w którym przez chwilę był poruszany temat tej płyty i artysta przyznał się, że w przeciwieństwie do promowanego wtedy „Harakiri” nad piosenkami zawartymi tutaj naprawdę długo pracował. To słychać. Każdej piosence poświęcono naprawdę dużo czasu. Połączenie elektroniki, rocka i symfonicznych brzmień w taki nietypowy sposób musiało być naprawdę ciężko pracą. Pracą udaną, trzeba wspomnieć. Najlepszym tego przykładem jest „Electron”, chyba mój ulubiony utwór, oraz „Left of Center”, który jest... całkowicie rockowy. Mimo tego, że pasuje w każdym calu do całości albumu! I to jedyny numer, który przekonał większość fanów od razu. Nie jest to jednak dziwne, najbardziej przypomina wcześniejsze dokonania.
Kończąc swoją recenzję należy przejść do końca płyty. Zamykający utwór, „Wings of Summer” gdzie po raz kolejny słychać wokal żeński (pierwszy raz można było go usłyszeć w „Beatus”), mi przez tytuł kojarzy się zawsze z letnią porą roku. I chyba wtedy najlepiej mi się go słucha. Jednak zawsze twierdzę, że to jest jeden z najlepszych utworów kończących naprawdę udane dzieło.  


Wstęp, czyli dlaczego chcę w ogóle tutaj pisać?

 Pierwszy raz wpadłem na pomysł założenia bloga już rok temu. Jednak wtedy praktycznie nic z tego nie wyszło. Stronę otworzyłem, napisałem dosłownie dwa krótkie teksty i zaraz ją usunąłem. Nie miałem wtedy ani chęci, ani pomysłu na to, jak mam to wszystko ogarnąć. Jednak teraz uświadomiłem sobie, że taki blog to całkiem niezły sposób, żeby podnieść swoje umiejętności. Szczególnie, że mój kierunek studiów wymaga tego, bym umiał dobrze pisać. Będę więc starał się regularnie umieszczać tutaj swoje teksty. Na początku przynajmniej co dwa dni. Potem, gdy już zgromadzę trochę materiału, przejdę w inny tryb, żeby nie zawalać niepotrzebnie strony. A o czym będę pisał? O muzyce, to akurat było jasne już od samego początku. Choć nie gram na żadnym instrumencie, to jednak ta forma sztuki jest dla mnie bardzo ważna. Nie będę zmyślał historii typu „gdy byłem mały to usypiałem przy dźwiękach Mozarta”. Pierwszy raz zacząłem czegokolwiek słuchać w gimnazjum i było to... Thirty Seconds To Mars (których do dzisiaj lubię!). Od tego momentu właśnie nie tylko słucham, ale także czytam różne książki poświęcone interesującym zespołom, a także czasopisma poświęcone temu zagadnieniu. Widać jak na dłoni, że nie będę w stanie opisać jak ktoś zagrał taką i taką solówkę. Ale tego nigdy nie chciałem robić. Będę tworzył recenzje z punktu widzenia zwykłego słuchacza, którego interesuje tylko jakość muzyki.
No... to chyba tyle słowem wstępu. Także zapraszam i mam nadzieję, że komuś spodoba się moja „twórczość”.