Tyle
nowości, a ja znowu coś bazgrze o jakiejś płycie, co ponad rok temu premierę
miała. No jak to tak? Już tłumaczę – nowe Megadeth mi się naprawdę podoba, ale
na blogu jest już jeden tekst o tym zespole. A na razie nie chcę za bardzo się
powtarzać. Szczególnie, że nie pojawiło się tutaj nic przez dwa miesiące. A co
z nowym Panic! At The Disco, o którym nawet na facebooku coś napisałem? Tutaj
sprawa wygląda trochę inaczej. No cóż… myślę, że nie jestem na to gotowy. No,
muszę bardziej się do tego przygotować. Tak samo mówiłem o The Doors i kilku
innych płytach, ja wiem. Aczkolwiek nie miałem czasu się za to porządnie
zabrać. Studia oraz inne obowiązki wykończyły mnie na tyle, że jak wracałem na
mieszkanie to nie miałem pomysłu na nic, no chyba że mówimy tutaj o graniu na
kompie w Skyrima. Dobra, ale dość
gadania! Miałem tu pisać recenzję, a nie jakieś głupoty. Także przejdźmy do
konkretów. Emigrate! Na to czas.
Zacznijmy
od tego, co wyróżnia ten album od jego poprzednika. Jest tutaj mnóstwo gości.
Richard Kruspe zdecydował, że aż 6 utworów (z całej 11), będzie wykonywał
wspólnie z jakimś innym zaproszonym artystą. Mamy więc kilka mniej i kilka
bardziej znanych nazwisk. Największą uwagę zwraca Lemmy Kilmister, który
udziela się w „Rock City”. Osobiście nie przepadam za muzyką Motorhead, jednak
ten kawałek uważam za całkiem udany. Nie twierdzę jednak, że to jakieś
arcydzieło, czy coś w tym stylu. Po prostu mi się podoba i tyle. Być może
budziłby we mnie większy zachwyt, gdybym był fanem wspomnianego zespołu. Tego
nie wykluczam.
Przejdźmy
do innych gości. Marylin Manson w „Hypothetical” wniósł się wokalnie na szczyt
swoich możliwości. Aczkolwiek nie tylko wokal należy tu pochwalić. Całość jest
naprawdę imponująca – ciężka, a zarazem bardzo chwytliwa. Dziwić może jednak,
że to chyba jedna z niewielu chwil w moim życiu, gdzie kawałek z Mansonem
uważam za lepszy od tego, gdzie występuje Jonathan Davis. Ci, co mnie znają,
wiedzą jakim wielkim fanem Korna jestem. I zamykający „Silent So Long” z udziałem
tego drugiego wokalisty uznaję za naprawdę dobry. Najlepsze są zwrotki – takie
spokojne i przepełnione lekkim niepokojem. Jednak refren… jest taki zwyczajny. Co
zaś się tyczy innych gości – Frank Delle wystąpił w średnim „Eat You Alive”,
ciekawie za to prezentuje się „Get Down” z Peaches (najbardziej elektroniczny
utwór na płycie), oraz „Happy Times” z Margaux Bossieux. Ten ostatni tytuł jest
najbardziej warty uwagi. W zwrotce śpiewa sam Richard, jednak już w refrenie
dołącza do niego wspomniana artystka. Tworzy to niezłą mieszankę, którą aż chce
się słuchać.
A
jak prezentują się inne utwory, w których mamy tylko i wyłącznie Emigrate?
Tutaj jest różnie, choć tragedii oczywiście nie ma. Najsłabsze utwory, czyli
„My Pleasure” i „Faust” potrafią dać mnóstwo radochy, ale tak naprawdę nie
wyróżniają się niczym szczególnym. Trochę lepszy jest „Giving Up”, posiadający
nośny refren. O wiele lepiej sytuacja wygląda w
„Rainbow” oraz „Born On My Own”. Ten pierwszy urzeka ciepłą melodią i
pozytywnym tekstem. Drugi zaś posiada tajemniczy i przesycony smutkiem
fragment. Niestety później jego zalety znikają i mamy do czynienia z zwykłym i
głośnym utworem. Jednak ten minus nie wpływa aż tak na moją ocenę.
Podsumowując
– dobry album, choć ma pewne (czasami duże) niedociągnięcia. Utwory z gośćmi są
zdecydowanie lepsze, od tych tworzonych przez sam zespół. Jednak nic tutaj wstydu nie przynosi, więc
jest jak najbardziej okej. Czyli polecam przesłuchać. Gwarantuje dobrą rozrywkę.