niedziela, 18 października 2015

Metallica - Death Magnetic

Ile to już czasu czekamy na nowy album Metalliki? Pamiętam jak w 2011 roku ich basista, gdzieś w okolicach premiery tej katastrofy o nazwie „Lulu”, już mówił w wywiadach o nowej płycie. Od tej chwili troszeczkę czasu minęło, a kolejnego dzieła nadal nie widać. Dlatego obecnie musi nam wystarczyć istniejąca dyskografia tego zespołu. A w niej, na ostatniej pozycji, znajduje się „Death Magnetic” będący tematem mojej recenzji.
Dziś powróciłem akurat do tego albumu, ponieważ naprawdę dawno go nie słuchałem. Zawsze wolałem włączyć moje ulubione „Load” lub „Reload” (tak jest, w przeciwieństwie do większości uwielbiam je). Dużo też słuchałem „Master of Puppets”, ale nie po drodze mi było z „Death Magnetic”. A dzisiaj jakoś naszła mnie ochota akurat na tę płytę.
To bicie serca otwierające płytę to niezły pomysł. Potem niestety uderza w nas niezbyt przyjemne brzmienie. Najbardziej nie podoba mi się dźwięk perkusji, ale z resztą instrumentów też jest coś nie tak. Wszystko brzmi tak bardzo… „plastikowo”. To słowo chyba najbardziej tutaj pasuje. Da się do tego bardzo szybko przyzwyczaić, ale jakiś niesmak pozostaje. To jest oczywiście problem, który zna już dosłownie każdy fan, ale musiałem o nim napisać.
Na płycie jest dużo naprawdę niezłych kawałków. „That Was Just Your Life”, „Cyanide”, “Broken, Beat & Scarred”, instrumentalny “Suicide & Redemption”… Oprócz “The Unforgiven III”, (który nie powinien w ogóle pojawiać się na tym albumie, a przynajmniej nie pod taką nazwą - taka średnia kompozycja w żaden sposób nie dorównuje poprzednim częściom tego klasyka) wszystkie są na dobrym poziomie. Taki „All Nightmare Long” to dla mnie już klasyk, a „The Day That Never Comes” jest miłym nawiązaniem do „One”. Ale gdy słucha się ich jako całości, to występuje wtedy jeden problem – wszystkie są stanowczo za długie. Jeden, dwa, albo nawet trzy kawałki trwające po 7 minut nie są problemem. Ale gdy każdy tyle trwa to w pewnym momencie powoduje to zmęczenie. Nawet przyłapałem się na tym, że w połowie albumu musiałem podtrzymywać swoje zainteresowanie muzyką. Po prostu przestawałem się na niej skupiać i zajmowałem swoje myśli czymś innym. Gdy słucha się każdego utworu osobno, jest już o wiele lepiej.

Mimo tych kilku wad jest to niezły powrót do thrashowego grania. Jednocześnie słychać, że Metallica nie do końca pozbyła się nawyków zdobytych podczas swojej przygody z rockiem. Ale takie elementy z powodzeniem zostały tutaj zastosowane, dlatego nie powinny nikomu wadzić. Co jeszcze mogę napisać? Że polecam ten album, ale słuchanie go na raz jest niezbyt dobrym pomysłem. Włączenie go do swojej playlisty, by przeplatały go utwory innych wykonawców jest o wiele lepszym rozwiązaniem. Jednak jak już ktoś koniecznie chce przesłuchać go w całości, to musi się przygotować na nudę.



piątek, 9 października 2015

Trivium - Silence In The Snow

Gdy w sieci pojawił się teledysk do „Silence In The Snow” miałem pozytywne odczucia. Nie zraziło mnie nawet to, że ten utwór został już nagrany za czasów „Shoguna”. Więcej – uznałem to nawet za plus. Trochę raził mnie jedynie całkowity brak growli i tym podobnych, ale to było do przełknięcia. Potem pojawiły się dwa kolejne single, a za jakiś czas ukazał się cały album. Przesłuchując go pierwszy raz nie mogłem uwierzyć, że można wydać coś tak słabego.
Pierwsze wrażenie nie było zatem najlepsze. W trakcie słuchania robiłem sobie nawet przerwy. Jakaś część mnie mówiła mi, żebym dał sobie z tym spokój, bo dalej nie będzie lepiej. Jednak po chwili wracałem, bo to przecież Trivium. Czyli nie jakiś mało znany zespół, ale autor bardzo udanych krążków (tak, podobał mi się nawet „Vengeance Falls”). Dosłuchałem więc do końca i powiedziałem „Nigdy więcej!”. Jednak na następny dzień znowu wróciłem do niego. I wrażenie było całkowicie inne.
Jak na początku stwierdziłem, że tu nie ma żadnych ciekawych pomysłów, to teraz uważam, że jest ich wiele. Nie będę kręcił, że sam czysty wokal jest tym czego po nich oczekiwałem. Tęsknie choćby za czasami „In Waves”, od którego ich polubiłem. Nie ma też szans, by choć jeden utwór dogonił jakiś klasyk ze wspomnianego  już „Shoguna”. Ale to są wady, które w żadnym stopniu nie wpływają na radość płynącą z tego krążka.
W płytę wprowadzają nas łagodne dźwięki „Snøfall”. Symfoniczne intro, o lekko niespokojnym klimacie, przygotowuje na cios, który ma za chwilę nadejść. A potem dochodzą do nas dobrze już znane nam dźwięki. Oto wkracza „Silence In The Snow”. Napisałem moje odczucia co do tego utworu już na wstępie, więc teraz dodam tylko, że to przyzwoity utwór. Następnie jest „Blind Leading The Blind”. Pod względem wokalu czuć różnicę między nim, a jego poprzednikiem. Tam było bardzo melodyjnie, a tutaj wokalista już dodaje do czystego wokalu odpowiednią dawkę agresji (obecną również na większości piosenek, aczkolwiek zawsze jest ona obecna w małych ilościach). Jednak nigdy nie można powiedzieć, że Matt Heafy w którymś kawałku przechodzi w krzyk. Ten element został całkowicie porzucony. Nie znaczy, że nie ma tutaj czegoś mocniejszego. Najbardziej pod tym względem wyróżnia się „Dead And Gone” oraz „Breathe In The Flames” . Ten ostatni zaczyna się spokojnie, ale zaraz przechodzi w prawdziwą heavymetalową kompozycję.
Zrezygnowano z jakichś większych urozmaiceń. Widocznie zespół chciał by całość brzmiała bardzo spójnie. Udało się to także dlatego, że utwory są na równym poziomie. Mogę wyróżnić swoich faworytów („Pull Me From The Void” z nośnym refrenem, lub „The Ghost That's Haunting You”, gdzie, w pewnych częściach kompozycji, zastosowano ciekawy zabieg jakby nałożenia na siebie wokali), ale to nie znaczy, że któryś w jakiś sposób podnosi lub obniża poprzeczkę narzuconą na samym początku. Jeśli więc komuś nie spodobają się pierwsze utwory, to nie sądzę by reszta przypadła mu do gustu. Albo lubisz wszystko, albo nic.
Moja rada – trzeba dać temu albumowi szansę. Wierni fani po pierwszym, a nawet drugim odsłuchu odbiją się od niego. Jednak nie należy się tym zrażać i włączyć go wtedy jeszcze raz. Nie jest to tak dobre jak poprzednie płyty, ale wstydu nie ma. Ba, jest dużo niezłego grania, choć innego niż kiedyś, trzeba przyznać.





piątek, 2 października 2015

Device - Device

Nie potrafię się przekonać do Disturbed. Z ich wszystkich płyt w pełni lubię tylko tę pierwszą. W pozostałych każdy kawałek brzmi prawie identycznie. Zwykle ciężko mi sobie zdać sprawę, czy leci już następny numer, czy może to jeszcze ten poprzedni. Większość pewnie nie zgodzi się ze mną, ale ja tak to słyszę i swojej opinii nie zmienię. Ale do czego w ogóle dążę? A do tego, że w tym zespole jest David Draiman, który nadaje się do czegoś lepszego. Do grup takich jak Device właśnie.
Jak na razie David wraz ze swoim kolegą Geno Lenardo wydali jeden krążek pod tym szyldem. O mało oryginalnej nazwie, bo zatytułowali go po prostu „Device”. Ale to mały problem, w końcu to muzyka ma się bronić, a nazwa jest sprawą drugorzędną. No i się broni i to bardzo. Ostatnio chyba codziennie odsłuchuję sobie ten album, a wcześniej również często do niego wracałem. Można napisać, że od tych dwóch lat od jego premiery moje zainteresowanie nim prawie nic nie zmalało. Nie jest to duży wyczyn w muzyce rockowej, ale i tak jestem zadowolony, że również dziś powstają płyty, które potrafią mnie porządnie zainteresować.
Ciężar wymieszany z dobrą melodią. To jest pierwsze co zauważam, gdy włączam tę płytę. Trudno zresztą tego nie zauważyć – wiele można powiedzieć o „You Think You Know”, ale nie to, że jest to cichy utwór. Razem z następującym po nim „Penance” oraz „Hunted” najbardziej przypomina muzykę Disturbed. Ale to nie wada, są zrobione przyzwoicie („Hunted” to nawet bardziej niż przyzwoicie) i nie występuje przy nich problem, o którym pisałem na początku. Pomylić ich się nie da, to definitywnie trzy różne kompozycje. Na trzecim miejscu jest „Vilify”. Jest przebojowy, co było zapewne jedną z przyczyn wybrania go na pierwszego singla. Mnie osobiście zachęcił do zakupienia płyty, więc rolę swą pełni odpowiednio. A po nim wkraczamy już głównie w utwory nagrane wspólnie z innymi wykonawcami. To jest największa zaleta debiutu. Gości jest naprawdę sporo, a są to osoby mające niemałe doświadczenie i dodające sporo do kawałka w którym występują. Jeśli kogoś nie przekonują moje słowa to wystarczy posłuchać „Haze” w którym (obok Draimana oczywiście) śpiewa M.Shadows z Avenged Sevenfold. Albo coveru Lity Ford i Ozzy'ego „Close My Eyes Forever”. W tej wersji zaśpiewała Lzzy Hale i prawdą jest, że wersja Device nie dorównuje w żaden sposób oryginałowi, ale i tak jest to kawał porządnej roboty. Kto jeszcze tutaj jest? Tom Morello, Serj Tankian oraz Terry „Geezer” Butler. A tych dwóch ostatnich wystąpiło w jednym kawałku „Out of Line”. Więc nie muszę tłumaczyć, że to dobry utwór.
Jest jeszcze kawałek w którym zaśpiewał Glenn Hughes, ale jego zostawiłem specjalnie na koniec, bo muszę sobie trochę ponarzekać. „Through It All” troche odstaje od reszty. Widać, że poprzednicy byli zdecydowanie lepsi i przez to ten pozostawia mały niesmak. Niezły kawałek, ale poniżej oczekiwań.

Kolejna płyta, którą muszę polecić. Lubisz Disturbed? Powinieneś to przesłuchać, w końcu jest tutaj ten sam wokalista. Klimat tego zespołu też się tutaj pojawia. A jeśli nigdy ich nie lubiłeś? To tym bardziej polecam. W końcu sam mam niezbyt dobre zdanie na ich temat.