Z
kupowaniem płyt to jest taka dziwna sprawa. Kiedyś idąc do sklepu,
nie wiadomo było co znajdzie się na nowo nabytym krążku. Teraz,
zanim zdecydujemy się na zakup, najpierw pobierzemy ten krążek z
internetu i sprawdzimy, czy jest wart swojej ceny (ewentualnie i tak
go nie kupimy „bo płyty są za drogie”, ale to osobna kwestia).
Robię tak i ja, ale raz zaryzykowałem. Nabywając „Iowa”
kojarzyłem z niej tylko trzy utwory. Czy ryzyko kupowania kota w
worku się opłaciło?
Zacznijmy od tego, że to nie jest skomplikowana płyta.
Każdy z 14 kawałków na niej zawartych ma prostą konstrukcję,
która czasami próbuje być w jakiś sposób urozmaicona, ale zwykle
w niewielkim stopniu. Nawet utwór ostatni, tytułowy, który trwa aż
15 minut, nie odbiega od schematu wytyczonego przez swoich
poprzedników (cisza, krzyk, cisza, krzyk – tak w skrócie można
go opisać). Czy to źle? W żadnym wypadku.
Pewnie byłbym niezadowolony z takiego kształtu albumu,
a o wysłuchaniu ostatniego utworu nie byłoby mowy, gdyby nie to, że
wszystko tutaj pasuje. Teksty, śpiewane przez Coreya Taylora, nie
nadają się do innej muzyki. Słowa są proste, więc i muzyka jest
prosta. W przeciwieństwie do „Imperfect Harmonies” Tankiana (w
tekście dotyczącym tego dzieła poruszałem podobny temat), tutaj
nie ma śpiewania o szczęśliwej miłości, ani o niczym co mogłoby
się kojarzyć z jakimś przyjemnym uczuciem. Utwory odzwierciedlają
nienawiść do świata i ludzi. Są krzykiem osoby zrozpaczonej i
porzuconej, niemogącej sobie poradzić z przeciwnościami jakie
podsyła jej los. Dosłownie krzykiem, bo tego elementu jest tutaj
naprawdę dużo. Wciąż słychać, że Slipknot wywodzi się z nu-
metalu, ale na „Iowa” zespół zahacza nawet o death! A taki
skok, między dwoma stylami (gdzie w jednym można nawet rapować!)
to już jest niezwykły wyczyn.
Czy występują więc tutaj czyste wokale? Oczywiście,
że tak. Służą one do stopniowania napięcia, oraz do
przygotowania słuchacza na ostrą jazdę bez trzymanki, która ma
nadejść. To ważny element tego albumu – gdyby nie to, niektóre
utwory nie miałyby nawet prawa bytu. Przykładem „My Plague” lub
„I Am Hated”, które na swój sposób są nawet melodyjne.
Szczególnie ten drugi tytuł, bo najbardziej przypomina poprzednią
płytę zespołu. Nie zapominajmy też o „Left Behind”, także
można go zaliczyć do tych bardziej przyjemniejszych dla ucha.
Przejdźmy teraz do produkcji. Za to zabrał się Ross
Robinson, który jak zwykle odwalił swoją robotę znakomicie. On
najlepiej wie co zrobić, by zespół zabrzmiał ciężko, a przy tym
klarownie. Wszystko słychać naprawdę dobrze i przejrzyście, mimo
nawałnicy dźwięków jaką serwują nam muzycy. Nie jest to co
prawda poziom „Roots” Sepultury (chyba najlepsze co Ross mógł
zrobić w swoich fachu), ale też jest dobrze. Nie ma na co narzekać.
Album jednak ma wady. Ogrom agresji wydobywającej się
z głośników może w pewnym momencie zmęczyć. Zespół
zdecydowanie zdawał sobie z tego sprawę, ponieważ ten ostatni
utwór służy jako moment wyciszenia, dłuższa chwila na odpoczynek
po zdecydowanie mocnym ciosie. Jednak gdyby zmniejszyć ilość
utworów, przynajmniej o jedną pozycję, album na pewno by na tym
nie stracił. Fakt, ludzie, którzy słuchają Behemotha, lub innych
mu podobnych grup, pewnie nawet nie zauważą, że wokalista tutaj
krzyczy. Dla nich to będą jakieś podrzędne przyśpiewki, ale
zwykły słuchacz może się czuć pod koniec trochę oszołomiony
tym wszystkim.
To nie jest album dla każdego. Jeśli ktoś spodziewał
się tutaj hitów, które zespół zaczął wydawać właśnie po tym
albumie (jak „Before I Forget”, czy „Duality”), to lepiej
niech tego nie włącza. Jeśli jednak ktoś lubi taki rodzaj
ciężkiej muzyki, w dodatku nigdy nie miał alergii na żaden death
ani nu-metal (którego obecność, mimo tego pierwszego, nadal
przecież czuć), to może spróbować. Nie powinien być
zawiedziony.
Jak wspominasz o producencie, warto było by napisać co wcześniej produkował bo nie wszyscy to wiedzą :)
OdpowiedzUsuńFakt, to jest dobra uwaga! Aczkolwiek napisałem o "Roots", więc coś na ten temat się znalazło :P. Ale następnym razem spróbuję o tym nie zapomnieć. Jeśli ktoś jest ciekawy - znany z współpracy z Kornem (dwa pierwsze albumy oraz ten z 2010 roku), wyprodukował też debiut Limp Bizkit. Z Sepulturą pracował też nad ich ostatnią płytą (która miała niesamowicie długi tytuł, swoją drogą).
OdpowiedzUsuń