sobota, 12 września 2015

Slipknot - Iowa

Z kupowaniem płyt to jest taka dziwna sprawa. Kiedyś idąc do sklepu, nie wiadomo było co znajdzie się na nowo nabytym krążku. Teraz, zanim zdecydujemy się na zakup, najpierw pobierzemy ten krążek z internetu i sprawdzimy, czy jest wart swojej ceny (ewentualnie i tak go nie kupimy „bo płyty są za drogie”, ale to osobna kwestia). Robię tak i ja, ale raz zaryzykowałem. Nabywając „Iowa” kojarzyłem z niej tylko trzy utwory. Czy ryzyko kupowania kota w worku się opłaciło?
Zacznijmy od tego, że to nie jest skomplikowana płyta. Każdy z 14 kawałków na niej zawartych ma prostą konstrukcję, która czasami próbuje być w jakiś sposób urozmaicona, ale zwykle w niewielkim stopniu. Nawet utwór ostatni, tytułowy, który trwa aż 15 minut, nie odbiega od schematu wytyczonego przez swoich poprzedników (cisza, krzyk, cisza, krzyk – tak w skrócie można go opisać). Czy to źle? W żadnym wypadku.
Pewnie byłbym niezadowolony z takiego kształtu albumu, a o wysłuchaniu ostatniego utworu nie byłoby mowy, gdyby nie to, że wszystko tutaj pasuje. Teksty, śpiewane przez Coreya Taylora, nie nadają się do innej muzyki. Słowa są proste, więc i muzyka jest prosta. W przeciwieństwie do „Imperfect Harmonies” Tankiana (w tekście dotyczącym tego dzieła poruszałem podobny temat), tutaj nie ma śpiewania o szczęśliwej miłości, ani o niczym co mogłoby się kojarzyć z jakimś przyjemnym uczuciem. Utwory odzwierciedlają nienawiść do świata i ludzi. Są krzykiem osoby zrozpaczonej i porzuconej, niemogącej sobie poradzić z przeciwnościami jakie podsyła jej los. Dosłownie krzykiem, bo tego elementu jest tutaj naprawdę dużo. Wciąż słychać, że Slipknot wywodzi się z nu- metalu, ale na „Iowa” zespół zahacza nawet o death! A taki skok, między dwoma stylami (gdzie w jednym można nawet rapować!) to już jest niezwykły wyczyn.
Czy występują więc tutaj czyste wokale? Oczywiście, że tak. Służą one do stopniowania napięcia, oraz do przygotowania słuchacza na ostrą jazdę bez trzymanki, która ma nadejść. To ważny element tego albumu – gdyby nie to, niektóre utwory nie miałyby nawet prawa bytu. Przykładem „My Plague” lub „I Am Hated”, które na swój sposób są nawet melodyjne. Szczególnie ten drugi tytuł, bo najbardziej przypomina poprzednią płytę zespołu. Nie zapominajmy też o „Left Behind”, także można go zaliczyć do tych bardziej przyjemniejszych dla ucha.
Przejdźmy teraz do produkcji. Za to zabrał się Ross Robinson, który jak zwykle odwalił swoją robotę znakomicie. On najlepiej wie co zrobić, by zespół zabrzmiał ciężko, a przy tym klarownie. Wszystko słychać naprawdę dobrze i przejrzyście, mimo nawałnicy dźwięków jaką serwują nam muzycy. Nie jest to co prawda poziom „Roots” Sepultury (chyba najlepsze co Ross mógł zrobić w swoich fachu), ale też jest dobrze. Nie ma na co narzekać.
Album jednak ma wady. Ogrom agresji wydobywającej się z głośników może w pewnym momencie zmęczyć. Zespół zdecydowanie zdawał sobie z tego sprawę, ponieważ ten ostatni utwór służy jako moment wyciszenia, dłuższa chwila na odpoczynek po zdecydowanie mocnym ciosie. Jednak gdyby zmniejszyć ilość utworów, przynajmniej o jedną pozycję, album na pewno by na tym nie stracił. Fakt, ludzie, którzy słuchają Behemotha, lub innych mu podobnych grup, pewnie nawet nie zauważą, że wokalista tutaj krzyczy. Dla nich to będą jakieś podrzędne przyśpiewki, ale zwykły słuchacz może się czuć pod koniec trochę oszołomiony tym wszystkim.

To nie jest album dla każdego. Jeśli ktoś spodziewał się tutaj hitów, które zespół zaczął wydawać właśnie po tym albumie (jak „Before I Forget”, czy „Duality”), to lepiej niech tego nie włącza. Jeśli jednak ktoś lubi taki rodzaj ciężkiej muzyki, w dodatku nigdy nie miał alergii na żaden death ani nu-metal (którego obecność, mimo tego pierwszego, nadal przecież czuć), to może spróbować. Nie powinien być zawiedziony. 






2 komentarze:

  1. Jak wspominasz o producencie, warto było by napisać co wcześniej produkował bo nie wszyscy to wiedzą :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Fakt, to jest dobra uwaga! Aczkolwiek napisałem o "Roots", więc coś na ten temat się znalazło :P. Ale następnym razem spróbuję o tym nie zapomnieć. Jeśli ktoś jest ciekawy - znany z współpracy z Kornem (dwa pierwsze albumy oraz ten z 2010 roku), wyprodukował też debiut Limp Bizkit. Z Sepulturą pracował też nad ich ostatnią płytą (która miała niesamowicie długi tytuł, swoją drogą).

    OdpowiedzUsuń