Płyta, którą przez długi czas nie mogłem po prostu zrozumieć.
Pierwszy odsłuch, w czasie kiedy album dopiero co miał swoją
premierę, zakończył się tragicznie. Ba! Tragicznie to mało
powiedziane. Byłem zły, że ktoś taki jak Tankian śpiewa
cieniutkim głosikiem, choć powinien drzeć ryja jak za czasów
System of A Down. Albo przynajmniej nagrać coś podobnego do
poprzedniego wtedy „Elect The Dead”. Jednak Serj wybrał inną
drogę. I patrząc na to wszystko teraz, myślę, że to była bardzo
słuszna decyzja.
Już pierwsze dwa utwory pokazują, że jest inaczej. Jednak nie
odbiegają jeszcze aż tak drastycznie od wcześniejszego dokonania.
Choć słychać, że przeważają orkiestrowe brzmienia z dodatkiem
elektroniki, to jednocześnie są na swój sposób rockowe. Takie
połączenie starego z nowym, które doskonale wprowadzi słuchacza
do dalszej części płyty. Która już bez żadnego udawania
pokazuje jaki jest charakter „Imperfect Harmonies”. Delikatne,
pełne niepokoju, zwrotki prowadzące do niespodziewanie wręcz
popowego refrenu. „Deserving?”, do którego najbardziej nie
mogłem się przekonać, teraz jest utworem który w pełni rozumiem.
Każde słowa tego utworu idealnie wręcz wpasowują się do muzyki.
Refren jest popowy, bo taki ma być – oddaje szczęście z miłości,
o której jest mowa. Nic innego tutaj nie mogło się znaleźć, to
by zepsuło całą wymowę!
Podobnie jest dalej!
„Beatus” jest utworem spokojnym, przepełnionym cichą rozpaczą
spowodowaną utratą ukochanej osoby, którą bohater wciąż
kocha. Gdy nadchodzi mostek na chwilę zmienia się klimat, robi się
trochę bardziej doniośle i głośniej. A potem wracamy do
poprzedniego stanu... Słowem – niesamowite.
To nie jest oczywiście tak, że każdy utwór traktuje o tym samym.
Tankian naprawdę postarał się, by poruszyć wiele ważnych dla
niego tematów. „Peace Be Revenged” przykładem. Zmusza do
refleksji nad naszym sposobem życia, w którym niszczymy naszą
planetę, nie myśląc nawet o skutkach naszego zachowania. Albo
„Borders Are...”poruszająca już bardziej polityczne tematy.
Jednak o tekstach nie będę się za bardzo rozpisywał. Każdy
rozumie je na swój sposób, a ja swojej interpretacji nie chcę
nikomu narzucać. Jedyne dodam, że warto się nad nimi chwilę
zastanowić, bo są naprawdę ciekawe.
Wracając do muzyki, zaznaczę, że jej poziom na albumie jest
naprawdę bardzo wysoki. Kiedyś czytałem wywiad, w którym przez
chwilę był poruszany temat tej płyty i artysta przyznał się, że
w przeciwieństwie do promowanego wtedy „Harakiri” nad piosenkami
zawartymi tutaj naprawdę długo pracował. To słychać. Każdej
piosence poświęcono naprawdę dużo czasu. Połączenie
elektroniki, rocka i symfonicznych brzmień w taki nietypowy sposób
musiało być naprawdę ciężko pracą. Pracą udaną, trzeba
wspomnieć. Najlepszym tego przykładem jest „Electron”, chyba
mój ulubiony utwór, oraz „Left of Center”, który jest...
całkowicie rockowy. Mimo tego, że pasuje w każdym calu do całości
albumu! I to jedyny numer, który przekonał większość fanów od
razu. Nie jest to jednak dziwne, najbardziej przypomina wcześniejsze
dokonania.
Kończąc swoją recenzję należy przejść do końca płyty.
Zamykający utwór, „Wings of Summer” gdzie po raz kolejny
słychać wokal żeński (pierwszy raz można było go usłyszeć w
„Beatus”), mi przez tytuł kojarzy się zawsze z letnią porą
roku. I chyba wtedy najlepiej mi się go słucha. Jednak zawsze
twierdzę, że to jest jeden z najlepszych utworów kończących
naprawdę udane dzieło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz