Gdy
zespół rozpoczął pracę nad tą płytą myślałem, że wiem co
mnie czeka. Po "The Path of Totality" nie spodziewałem się
niczego niezwykłego. Ot, zwykłego albumu i nic więcej. Średniaka
z kilkoma fajnymi momentami, do którego po miesiącu praktycznie
przestanę wracać. Jednocześnie próbowałem sobie wmówić, że
się mylę i Korn pokaże na co go naprawdę stać. I takie
stanowisko prezentowałem, choćby w zwykłej rozmowie ze znajomymi.
Co zaskakujące, tym razem to ta optymistyczna wersja okazała się
prawdą.
"Prey
for Me" słusznie został umieszczony na samym początku. To
doskonały otwieracz, pełny energii, idealnie nadający się do
występów na żywo. Pokazuje także, że płyta już na starcie
zdecydowanie odbiega od współpracy z producentami muzyki
elektronicznej z 2011 roku. Jest rockowo, a wszystko brzmi
zdecydowanie lepiej. Następnie mamy jeden z singli promujących
album. Szczerze przyznam, że "Love and Meth" to jeden z
najlepszych utworów Korna. Jest jednocześnie bardzo mroczny (co
dodatkowo uwypukla teledysk), a zarazem niesamowicie przebojowy.
Szczególnie widać to w refrenach, gdzie wokalista wspiął się na
wyżyny swoich możliwości.
Jeśli
już dotknąłem tematu przebojowości – każda piosenka na „The
Paradigm Shift” jest bardzo chwytliwa. Ta wymieniona wyżej chyba
najbardziej ze wszystkich, jednak reszta nie odbiega za bardzo od
ustawionego przez nią poziomu. Dużą rolę pełni tutaj brzmienie,
które jest bardzo wygładzone. Nie powinno to dziwić, rolę
producenta objął Don Gilmore, który wcześniej pracował m.in. z
Linkin Park oraz... Avril Lavigne. Na ten aspekt dużo osób
narzekało, jednak według mnie odwalono tutaj naprawdę porządną
robotę – mimo takiego zabiegu czuć ciężar i moc. To, czego
brakowało temu zespołowi od długiego czasu (pomijam tutaj „III:
Remember Who You Are”, bo uważam, że to był „wypadek” przy
pracy).
Pochwały
muszą ominąć „Never Never” - jedyny na liście, którego nie
trawię. Jest maksymalnie popowy, posiada tekst tak prosty, że aż
głupi i do tego ten „dubstep” (mało się znam na tym rodzaju
muzyki, ale to jest taka parodia dubstepu). Dodatkowo, tutaj
produkcja naprawdę zaszkodziła – kawałek jest po prostu mdły.
Nie rozumiem dlaczego taka sytuacja zaistniała, bo „Spike In My
Veins” oraz „Lullaby for a Sadist” zostały napisane przez tę
samą osobę, czyli Jonathana Davisa, pełniącego rolę wokalisty.
Pierwszy jest niezwykle udaną kompozycją, która wcześniej została
już wykorzystana w innym projekcie. Tutaj zmieniono aranżację, co
dodało tylko smaku całości. Drugi urzeka spokojniejszym nastrojem
oraz nietypowym śpiewem.
Na
szczęście „Never Never” to jedyny słaby punkt albumu. Reszta,
od Prey for Me” do It's All Wrong” (z miłą dla ucha partią
basu i niezwykle pesymistycznym tekstem – tak, to jest tutaj
zaletą!) trzyma wysoki poziom. Naprawdę polecam.
Takie małe sprostowanie - pierwsza wersja "Spike In My Veins" prawdopodobnie została stworzona nie tylko przez Jonathana, ale także przez Noisia. Ale był to utwór używany przez J Devila (czyli inny projekt Jonathana Davisa), a także nie mam pewności, czy te informacje o współpracy z kimś innym są w 100% pewne, dlatego nie odnotowałem tego w tekście wyżej. To tak na wypadek, gdyby ktoś zauważył jakąś niezgodność, czy coś w tym stylu :).
OdpowiedzUsuń