Po
świetnym „Endgame” oraz całkiem udanym „TH1RT3EN” ludzie
spodziewali się przynajmniej porządnego albumu. I do tego
całkowicie thrashowego. A tutaj Megadeth zrobiło fanom dowcip i
trochę sobie poeksperymentowali na tej płycie. Spowodowało to, że
zostali praktycznie zmieszani z błotem. Nie krytykowano oczywiście
samych zmian, lecz także ich jakość. Do dzisiaj nie do końca
zgadzam się z tamtymi opiniami.
To nie jest równy album. Z tym, że znajdują się tutaj kompozycje
nudne i bez pomysłu nie zamierzam się kłócić. Utwór tytułowy
nie powinien w ogóle ujrzeć światła dziennego. To jest
najbardziej tandetny kawałek jaki zespół nagrał od dłuższego
czasu. Śmiało można powiedzieć, że z powodzeniem mógłby trafić
na „Risk” (chyba najbardziej skopany twór jaki kiedykolwiek
Mustaine wydał). Każdy inny numer wypada zdecydowanie lepiej, co
nie znaczy, że nie ma złych momentów. „Forget to Remember”
oraz „Off the Edge” to typowe zapychacze. Miło się ich słucha
i tyle. Nie pozostawiają po sobie prawie żadnych emocji. Widocznie
ktoś miał pomysł, żeby na album koniecznie trafiło 11
kompozycji, nie ważne jakich, byleby tylko dobić do ustalonej
liczby. Szczerze, gdybym przypadkowo pominął jeden z tych utworów
podczas słuchania, to nawet nie zauważyłbym różnicy. Nie mają
niczego co zaintrygowałoby odbiorcę. Muszę tez trochę ponarzekać
na „Built for War”. Wszystko byłoby super... gdyby nie ten
chórek. No dajcie spokój, każdy wie, że Dave nie jest najlepszym
wokalistą i niektórych rzeczy po prostu nie powinien robić. Tutaj
należało zaśpiewać naprawdę porządnie, ale się nie udało.
Wady mamy za sobą, czas na pozytywy. „Kingmaker” oraz „Burn!”
to przykłady solidnych utworów. Z odpowiednim wyczuciem został
także zrobiony „The Blackest Crow” , gdzie można odnaleźć
wpływy takiej muzyki jak country! Dla mnie to najlepszy utwór na
płycie. Nieznacznie odstają od niego „Dance In The Rain” (z
gościnnym udziałem Davida Draimana z Disturbed) oraz „Beginning
of Sorrow”. Szczególnie polecam zwrócić uwagę na ten drugi
numer. Początek, zagrany na basie, zawsze mnie zachwyca. Niby to nic
takiego, ale taka zagrywka buduje odpowiedni nastrój dla reszty
utworu, przez co słucha się tego wyśmienicie. A dla tych bardziej
narzekających jest „Don't Turn Your Back....”. W największym
stopniu przypomina agresywniejsze oblicze zespołu. Na koniec cover -
„Cold Sweat” Thin Lizzy. Całkiem dobrze im wyszedł, ale nie
przebił oryginału.
Dobrze, że zespół nie boi się wprowadzić czegoś nowego do
swojej twórczości. Jednak jeśli znowu zdecydują się na podobny
krok to powinni bardziej się postarać. Nie byłbym obrażony gdyby
ten album wyszedł dopiero teraz. Bo tego potrzebował – został
wydany za szybko, przez co jego część nie została dopracowana. Są
tutaj niezłe utwory, ale między nimi występują te średnie lub
całkowicie zepsute. Można posłuchać. I tylko tyle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz