poniedziałek, 14 września 2015

Megadeth - Super Collider

Po świetnym „Endgame” oraz całkiem udanym „TH1RT3EN” ludzie spodziewali się przynajmniej porządnego albumu. I do tego całkowicie thrashowego. A tutaj Megadeth zrobiło fanom dowcip i trochę sobie poeksperymentowali na tej płycie. Spowodowało to, że zostali praktycznie zmieszani z błotem. Nie krytykowano oczywiście samych zmian, lecz także ich jakość. Do dzisiaj nie do końca zgadzam się z tamtymi opiniami.
To nie jest równy album. Z tym, że znajdują się tutaj kompozycje nudne i bez pomysłu nie zamierzam się kłócić. Utwór tytułowy nie powinien w ogóle ujrzeć światła dziennego. To jest najbardziej tandetny kawałek jaki zespół nagrał od dłuższego czasu. Śmiało można powiedzieć, że z powodzeniem mógłby trafić na „Risk” (chyba najbardziej skopany twór jaki kiedykolwiek Mustaine wydał). Każdy inny numer wypada zdecydowanie lepiej, co nie znaczy, że nie ma złych momentów. „Forget to Remember” oraz „Off the Edge” to typowe zapychacze. Miło się ich słucha i tyle. Nie pozostawiają po sobie prawie żadnych emocji. Widocznie ktoś miał pomysł, żeby na album koniecznie trafiło 11 kompozycji, nie ważne jakich, byleby tylko dobić do ustalonej liczby. Szczerze, gdybym przypadkowo pominął jeden z tych utworów podczas słuchania, to nawet nie zauważyłbym różnicy. Nie mają niczego co zaintrygowałoby odbiorcę. Muszę tez trochę ponarzekać na „Built for War”. Wszystko byłoby super... gdyby nie ten chórek. No dajcie spokój, każdy wie, że Dave nie jest najlepszym wokalistą i niektórych rzeczy po prostu nie powinien robić. Tutaj należało zaśpiewać naprawdę porządnie, ale się nie udało.
Wady mamy za sobą, czas na pozytywy. „Kingmaker” oraz „Burn!” to przykłady solidnych utworów. Z odpowiednim wyczuciem został także zrobiony „The Blackest Crow” , gdzie można odnaleźć wpływy takiej muzyki jak country! Dla mnie to najlepszy utwór na płycie. Nieznacznie odstają od niego „Dance In The Rain” (z gościnnym udziałem Davida Draimana z Disturbed) oraz „Beginning of Sorrow”. Szczególnie polecam zwrócić uwagę na ten drugi numer. Początek, zagrany na basie, zawsze mnie zachwyca. Niby to nic takiego, ale taka zagrywka buduje odpowiedni nastrój dla reszty utworu, przez co słucha się tego wyśmienicie. A dla tych bardziej narzekających jest „Don't Turn Your Back....”. W największym stopniu przypomina agresywniejsze oblicze zespołu. Na koniec cover - „Cold Sweat” Thin Lizzy. Całkiem dobrze im wyszedł, ale nie przebił oryginału.
Dobrze, że zespół nie boi się wprowadzić czegoś nowego do swojej twórczości. Jednak jeśli znowu zdecydują się na podobny krok to powinni bardziej się postarać. Nie byłbym obrażony gdyby ten album wyszedł dopiero teraz. Bo tego potrzebował – został wydany za szybko, przez co jego część nie została dopracowana. Są tutaj niezłe utwory, ale między nimi występują te średnie lub całkowicie zepsute. Można posłuchać. I tylko tyle.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz