Do
tego albumu przekonałem się, gdy byłem na urodzinach u mojego znajomego.
Wybierałem akurat płytę, którą za chwilę miałem umieścić w odtwarzaczu i tak
jakoś wyszło, że przykuł on moją uwagę. Gdy słuchałem go u siebie nawet mi się
spodobał, więc wydawało się to dobrym wyborem. W dodatku inne płyty, które
leżały na tej samej półce, już dawno mi się przejadły, więc nie pozostało mi nic
innego jak włączyć właśnie „Apocalyptic Love”. Nie wiem czemu, ale do dzisiaj za
pierwszą i główną zaletę uważam to ciepłe brzmienie, jakie wtedy wydobyło się
z głośników. Na moim sprzęcie tego praktycznie nie słychać, ale już resztę atutów można jak najbardziej dostrzec.
Całość
jest bardzo pozytywna. Nie ma tu miejsca na jakieś smutne kawałki, na krążku zawarto
stuprocentowy czad. Od pierwszego do ostatniego utworu słyszymy całkowicie
rockowe numery. Bez żadnego przynudzania, w każdym coś się dzieje. Mamy tu
spokojniejsze momenty (głównie chodzi tu o „Far and Away”), ale nie powodują
one, że muzyka traci na mocy. Wręcz przeciwnie, są potrzebnym urozmaiceniem.
Bez nich krążek w pewnej chwili zacząłby nudzić. Na odpowiedni odbiór wpływa
także liczba utworów. Wszystko kończy się we właściwym momencie, nie
pozostawiając żadnego uczucia niedosytu. Nie mamy też ochoty, by przy ostatnich numerach po
prostu go wyłączyć, co jest głównym grzechem jego następcy, „World On Fire”. A jeśli komuś mało, zawsze może kupić rozszerzoną edycję płyty, na której
znalazły się dwie dodatkowe kompozycje. Sam nawet do tego zachęcam, bo „Carolina”
oraz „Crazy Life” nie ustępują pozostałej trzynastce.
Recenzja
byłaby niepełna, gdybym nie pochwalił Mylesa Kennedy’ego. Bardzo cieszę się, że
od tego albumu Slash zdecydował się na zatrudnienie jednego wokalisty. Problemem poprzedniczki była ilość piosenkarzy, przez co słuchało się tylko
tych numerów, w których występował nasz ulubiony jegomość. Tutaj zdecydowano
się na jedną osobę i w dodatku bardzo uzdolnioną. Aż mi głupio, że ja o tym
panu nie słyszałem przed wydaniem „Apokaliptycznej Miłości”. Jego głos jest
naprawdę genialny. Wystarczy posłuchać „Not For Me”. Co ja piszę! Wystarczy
posłuchać jakiegokolwiek utworu, by tak stwierdzić.
O
tym, że sam Slash spisał się znakomicie nie trzeba wspominać, to się rozumie samo
przez siebie. Ale nie można przecież zapomnieć, że za powstanie tego albumu
odpowiedzialne są cztery osoby – Todd Kerns oraz Brent Fitz należą do pozostałej dwójki. Fakt, że
większość zwraca na nich najmniejszą uwagę. Jednak posłuchajmy choćby perkusji - przecież tutaj odwalono kawał porządnej roboty.
To
już jest klasyka. Jest to też dowód dla tych, którzy cały czas twierdzą, że
kiedyś muzyka była lepsza. Otóż dzisiaj również powstają niezwykłe albumy. Być
może jest ich mniej jak kiedyś, ale to żaden problem. Przez to ich wartość jest
jeszcze większa. Zresztą, zapoznajcie się z tym dziełem i sami przekonajcie się,
czy moje słowa są prawdziwe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz