Gdy w sieci pojawił się teledysk do
„Silence In The Snow” miałem pozytywne odczucia. Nie zraziło mnie nawet to, że
ten utwór został już nagrany za czasów „Shoguna”. Więcej – uznałem to nawet za
plus. Trochę raził mnie jedynie całkowity brak growli i tym podobnych, ale to
było do przełknięcia. Potem pojawiły się dwa kolejne single, a za jakiś czas
ukazał się cały album. Przesłuchując go pierwszy raz nie mogłem uwierzyć, że
można wydać coś tak słabego.
Pierwsze wrażenie
nie było zatem najlepsze. W trakcie słuchania robiłem sobie nawet przerwy.
Jakaś część mnie mówiła mi, żebym dał sobie z tym spokój, bo dalej nie będzie
lepiej. Jednak po chwili wracałem, bo to przecież Trivium. Czyli nie jakiś mało
znany zespół, ale autor bardzo udanych krążków (tak, podobał mi się nawet
„Vengeance Falls”). Dosłuchałem więc do końca i powiedziałem „Nigdy więcej!”.
Jednak na następny dzień znowu wróciłem do niego. I wrażenie było całkowicie
inne.
Jak na początku
stwierdziłem, że tu nie ma żadnych ciekawych pomysłów, to teraz uważam, że jest
ich wiele. Nie będę kręcił, że sam czysty wokal jest tym czego po nich
oczekiwałem. Tęsknie choćby za czasami „In Waves”, od którego ich polubiłem.
Nie ma też szans, by choć jeden utwór dogonił jakiś klasyk ze wspomnianego już „Shoguna”. Ale to są wady, które w żadnym
stopniu nie wpływają na radość płynącą z tego krążka.
W płytę
wprowadzają nas łagodne dźwięki „Snøfall”. Symfoniczne intro, o lekko
niespokojnym klimacie, przygotowuje na cios, który ma za chwilę nadejść. A
potem dochodzą do nas dobrze już znane nam dźwięki. Oto wkracza „Silence In The
Snow”. Napisałem moje odczucia co do tego utworu już na wstępie, więc teraz
dodam tylko, że to przyzwoity utwór. Następnie jest „Blind Leading The Blind”.
Pod względem wokalu czuć różnicę między nim, a jego poprzednikiem. Tam było
bardzo melodyjnie, a tutaj wokalista już dodaje do czystego wokalu odpowiednią
dawkę agresji (obecną również na większości piosenek, aczkolwiek zawsze jest ona obecna w małych ilościach). Jednak nigdy nie można powiedzieć, że Matt
Heafy w którymś kawałku przechodzi w krzyk. Ten element został całkowicie
porzucony. Nie znaczy, że nie ma tutaj czegoś mocniejszego. Najbardziej pod tym
względem wyróżnia się „Dead And Gone” oraz „Breathe In The Flames” . Ten ostatni
zaczyna się spokojnie, ale zaraz przechodzi w prawdziwą heavymetalową
kompozycję.
Zrezygnowano z
jakichś większych urozmaiceń. Widocznie zespół chciał by całość brzmiała bardzo
spójnie. Udało się to także dlatego, że utwory są na równym poziomie. Mogę wyróżnić
swoich faworytów („Pull Me From The Void” z nośnym refrenem, lub „The Ghost
That's Haunting You”, gdzie, w pewnych częściach kompozycji, zastosowano ciekawy
zabieg jakby nałożenia na siebie wokali), ale to nie znaczy, że któryś w jakiś
sposób podnosi lub obniża poprzeczkę narzuconą na samym początku. Jeśli więc
komuś nie spodobają się pierwsze utwory, to nie sądzę by reszta przypadła mu do
gustu. Albo lubisz wszystko, albo nic.
Moja rada – trzeba
dać temu albumowi szansę. Wierni fani po pierwszym, a nawet drugim odsłuchu
odbiją się od niego. Jednak nie należy się tym zrażać i włączyć go wtedy
jeszcze raz. Nie jest to tak dobre jak poprzednie płyty, ale wstydu nie ma. Ba,
jest dużo niezłego grania, choć innego niż kiedyś, trzeba przyznać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz